Matka feministka

O tym, dlaczego wychowywanie dzieci to jest sprawa polityczna, mówi jedna z najbardziej znanych polskich feministek.

Dlaczego napisałaś książkę o macierzyństwie?

Zaczęło się od felietonów do "Dziecka". Gdyby mi ktoś nie powiedział, że ten temat przefiltrowany przez moją feministyczną wrażliwość może być ważny dla innych kobiet, to by mi samo nie przyszło do głowy. Miałam takiego cenzora w głowie, że muszę pisać o rzeczach, które są "ważne dla wszystkich". Macierzyństwo się w tym jakoś nie mieściło. Nagle dotarło do mnie, że to jest sprawa bardzo ważna dla wszystkich, wręcz polityczna, a ten cenzor to jakieś kuriozum. Ludzie mają dzieci. Teraz mają ich mniej niż kiedyś, ale nadal większość je ma. To jest naturalne, ludzkie doświadczenie, a jest traktowane jako anomalia. I przez pracodawców, i przez rządzących. Rodzice mają konkretne potrzeby i w związku z tym słuszne żądania. Te żądania traktuje się jako roszczenia. I to słowo "roszczenia" mnie wścieka.

Co Cię w tym wścieka?

Ustawianie rodziców, nadal na ogół są to matki, w roli petentów. Mamy się grzecznie ustawić w kolejce po daniny, które są nam dawane z oporem, pretensją, z takim: "właściwie dlaczego wy czegoś od nas chcecie?, wy, którzy się kimś opiekujecie, powinniście sobie sami poradzić".

Bo to jest traktowane jako "prywatna sprawa".

Właśnie, ustawianie rodzicielstwa jako prywatnej sprawy jest dla mnie nie do przyjęcia. To nie jest sprawa wyłącznie prywatna. I zresztą do pewnego stopnia jest co do tego zgoda - rodzice nie mogą przecież robić, co chcą ze swoimi dziećmi, na przykład nie mają prawa ich bić. Choć jednak mają prawo nie mówić im np. nic o tym, skąd się biorą dzieci. Jeśli chodzi o system opieki i pomocy społecznej to pieniądze, które należą się rodzicom z marszu - bo pewne potrzeby państwo powinno zaspokajać - są im w ogóle nieprzekazywane albo przekazywane na zasadzie jałmużny.

Mówisz, że "się należą", wielu ludzi nie rozumie tego, podaj przykład.

Spójrzmy na sytuację samotnych matek, których byli partnerzy nie płacą na dzieci. Przez kilka lat fundusz alimentacyjny był zniesiony. Przywrócono go po awanturach, a kobiety domagające się rzeczy oczywistej potraktowano fatalnie.

Z pogardą.

Tak, myślę, że słowo "pogarda" jest tu na miejscu. To nie jest tak, że matki chcą przede wszystkim pieniędzy, one chcą przede wszystkim szacunku dla pracy, którą wykonują. Pieniądze są również wyrazem tego szacunku. Świadczenie z funduszu alimentacyjnego przysługuje ci, gdy zarabiasz mniej niż 725 zł na głowę. Jeśli zarabiasz więcej, nie dostaniesz nic. Samotna kobieta z jednym dzieckiem musi zarabiać 1400 zł, żeby się kwalifikować do zasiłku. To jest nędza! Dopiero nędza uprawnia cię do tego, żeby państwo poczuło się odpowiedzialne, iż nie jest w stanie wyegzekwować od twojego byłego męża pieniędzy, które ci się należą. To nie są pieniądze, które się należą kobietom, bo są biedne. One się należą, bo państwo pozwala mężczyznom migać się od utrzymywania własnych dzieci. W Polsce z tej grupy mężczyzn, którzy się nie poczuwają do płacenia, tylko od 12 proc. państwo jest w stanie wydobyć pieniądze. To jest jakaś dzicz.

Dlaczego ta ściągalność jest tak niska, mimo że niepłacenie alimentów jest przestępstwem?

Komornicy wolą egzekwować od samotnej matki zaległy czynsz, który po kilku latach wyniesie kilkanaście tysięcy, niż egzekwować co miesiąc kilkaset złotych od jej byłego męża. To się nie opłaca. Mężczyźni ukrywają dochody i, niestety, często są wspierani przez swoje rodziny. Ten brak empatii, brak kobiecej solidarności są dość powszechne i bardzo nad tym ubolewam. Jako feministka wolałabym, żeby to był konflikt między kobietami a mężczyznami, ale muszę przyznać, że to jest często konflikt między kobietami opuszczonymi przez facetów a rodzinami, które murem stoją za tymi facetami, zamiast ich zawstydzić. Tu potrzeba zmiany mentalności. Mam nawet takie hasło - płodzisz, płacisz. Przecież dziecko jest wspólne!

Co to właściwie jest feminizm macierzyński?

To jest takie myślenie równościowe, które bierze pod uwagę szczególną relację rodziców z dzieckiem, ich szczególne potrzeby i domaga się od państwa, żeby te potrzeby brało pod uwagę. Teraz wysiłek idzie na to, by dostosowywać kobiety do rynku, mówiąc im "bądźcie dynamiczne, dobrze zorganizowane, ustawcie swoje macierzyństwo tak, żeby nie dało się zauważyć różnicy miedzy wami a mężczyznami". Mówi się "nie bierzcie zwolnień, ogarnijcie się, a dzieci dawajcie do żłobków i przedszkoli". To nie jest moja bajka.

Dlaczego?

Długo nad tym myślałam i dotarło do mnie, że relacja z małym dzieckiem jest tak szczególna, że na pewien czas całkowicie definiuje życie rodziny. I przede wszystkim zmienia życie kobiety. Jeśli my, feministki, rozkażemy się tym kobietom "ogarnąć" i iść do pracy, a dzieci oddać do żłobków, to te kobiety nas znienawidzą. Takie rzeczy czasami kobieta słyszy od "zorganizowanej" sąsiadki i naprawdę nie chce już potem z nią gadać. Nie chcę być tą sąsiadką. Chcę usłyszeć, co kobiety myślą, czują i czego potrzebują. Są kobiety, które funkcjonują na pełnych obrotach, i ja je szanuję, ale to nie jest mój model macierzyństwa.

Kiedyś myślałaś o macierzyństwie inaczej. Dlaczego zmieniłaś zdanie?

Dziś uważam, że posiadanie dziecka powinno uprawniać do różnych rzeczy, a jak nie miałam dzieci, to uważałam, że to bezczelność - dlaczego kobiety, które mają dzieci, mają mieć łatwiej? Dziś myślę, że mają mieć łatwiej, bo wykonują pracę na rzecz całego społeczeństwa. Pracę, której ludzie bezdzietni nie wykonują. Przyzwoitość i solidarność zobowiązuje nas do wspomagania ludzi na tym etapie życia. Wiesz, mam taki zwyczaj, zawsze na koniec dnia opowiadam sobie mój dzień. Jak się pojawił Staś, uświadomiłam sobie, że opowiadam z innego punktu widzenia, jakby mi się narrator w powieści zmienił. Wartością przestał być dynamizm i osiągnięcia. Dziś oceniam siebie według innych kategorii. Ostatecznym oceniającym staje się dziecko, które albo usypia spokojne, albo jest nerwowe, bo się zaraża moją nerwowością. Ja jestem bardzo wobec siebie wymagająca. W pracy zawsze byłam prymuską. Nagle ze zdziwieniem stwierdziłam, że jestem inną osobą, czego innego chcę. Nie dlatego, że dziecko to na mnie wymusza, tylko dlatego, że jestem otwarta na potrzeby tego dziecka. A jak się na nie zamykam, to się robię nieszczęśliwa. Jak kobieta jest na etapie budowania kariery, to dobrze, żeby była szybka, efektywna i zebrana w sobie, ale jak się ma maleńkie dziecko, to to dziecko potrzebuje, żeby zwolnić. Zgrać się z nim, "zgłupieć" trochę. Mój ojciec ładnie to ujął: jak człowiek jest młody, to myśli, że rodzicielstwo przeszkadza w pracy, a jak ma dziecko, to widzi, że praca przeszkadza w rodzicielstwie. Ja długo marzyłam o dziecku. Jak się pojawiło, to byłam zazdrosna o każde 15 minut. Więź z dzieckiem jest ważną życiową sprawą. Tylko co zrobić, żeby nie była traktowana jak wagary?

Czego feminizm macierzyński oczekuje od państwa?

Dowartościowania ojcostwa. Dłuższych, niezbywalnych urlopów ojcowskich. Inaczej ojcowie tych urlopów nie będą brali i będziemy mieli te dzieci przyklejone do matek. I ojców, którym się nadal wydaje, że wystarczy w weekend zabrać dziecko do zoo. Zresztą ta norma nieobecnego ojca kruszy się, w Polsce jest mnóstwo ojców, którzy nie traktują prac domowych jak "pomagania" żonie, i oni powinni być widoczni, np. w mediach. Mężczyźni, zajmujący się dziećmi coraz częściej opowiadają, że doświadczają czegoś, czego ich ojcowie nie doświadczyli.

Przyjemności.

Tak. To słowo "przyjemność", "frajda" bym wytłuściła. Bo Polska jest krajem, w którym się dużo narzeka i cierpi. Dopiero cierpienie pozwala nam czegoś od innych chcieć. A to nie tylko dzieci mają prawo do czasu z rodzicami, ale też rodzice mają prawo do czasu z dziećmi. Ten czas szybko mija, a jest wielką frajdą.

Dowartościowanie ojców - co poza tym?

Ustawienie rynku pracy tak, żeby umożliwiał pracę opiekuńczą. Mądra feministyczna ekonomistka Ewa Rumińska-Zimny mówi, że to nam się opłaci w długiej perspektywie. Tu nie chodzi o opłacalność rozumianą jako szybkie zbicie kasy, tylko o myślenie w kategoriach dobra ogólnego. Wychowywanie dzieci to jedna z najważniejszych prac, które ludzie wykonują na rzecz społeczeństwa.

Nie da się pogodzić pracy na pełny etat z opieką nad dzieckiem.

Tak, trzeba jasno powiedzieć, że tego się nie da pogodzić. I już. Najwięcej dzieci rodzi się w tych krajach, gdzie matki mogą pracować, i badania demograficzne to pokazują. Matki pracują tam trochę z domu, trochę na część etatu, trochę w sposób elastyczny. A na razie w Polsce jest tak, że kobieta albo po urodzeniu dziecka opuszcza firmę, albo pracuje na full, a mąż przejmuje sferę domową, albo wynajmują nianię i z tym dzieckiem w ogóle nie są. Nie trzeba być konserwatystką, żeby widzieć, że tego się nie da pogodzić. Wychowanie dziecka wymaga spędzania z nim czasu. I wszyscy mamy ten dylemat. Ale skala tego dylematu się zmniejszy, jeśli pracodawcy spojrzą na swoich pracowników jak na ludzi, którzy mają życie.

Jednak ci ludzie muszą się jakoś utrzymać i chcą pracować. Ktoś musi się wtedy dzieckiem zająć.

I to jest ta trzecia noga - czyli żłobki i przedszkola. Musimy kobiety odciążyć i zająć się ich dziećmi. Kładłabym jednak ogromny nacisk na jakość tej opieki. A nie tylko na jej dostępność. Ważna jest kameralność i państwowa kontrola. Tu nie może rządzić rynek.

Zaskoczyła Cię reakcja czytelniczek i czytelników na Twoje felietony do "Dziecka"?

Najbardziej mnie zaskoczyła reakcja na felieton o sukach i kurach, pisałam tam o tym, jak media szczują na siebie kobiety domowe i kobiety pracujące, jednocześnie unikając jakiejkolwiek rozmowy o zobowiązaniach państwa wobec matek. Nie poznałam żadnej "suki" ani żadnej "kury" w stanie czystym. Ogromna większość z nas jest pośrodku. Chcemy mieć życie zawodowe i mamy dzieci, które straszliwie kochamy i które za nami tęsknią, jak je zostawiamy w przedszkolu albo z nianią. Dziś np. Staś bardzo nie chciał zostać w przedszkolu, a ja musiałam być gdzieś o 9.30. On płakał, ja się spieszyłam. To jest realne rozdarcie. To nie jest tak, że jestem jakąś z nikim niepowiązaną jednostką, która rozmyśla, co wybrać: karierę czy dziecko. Zresztą moje dylematy są komfortowe. Jak ktoś ma pracę od-do, a szef mu nie pozwala wyjść wcześniej z pracy, to już nie jest dylemat, tylko udręka.

Jak można zmienić mentalność? Jakich argumentów używać?

Zmiana klimatu wokół jakiejkolwiek sprawy to taka trochę magiczna rzecz. Ludzie zaczynają gadać, potem się robi więcej tego gadania i nagle się okazuje, że jesteśmy w innym miejscu. Takim argumentem, który ludzi otwiera, jest hasło: "poszerzmy pole wyboru". W tej chwili wiele kobiet jest uwięzionych w domu, choć chciałyby iść do pracy. Ale nie mogą tego zrobić, bo jedyną opcją jest praca w pełnym wymiarze. Ale mamy też kobiety, które pracują na full i okropnie cierpią, bo chciałyby pracować mniej. Przyjmijmy do wiadomości, że rodzicielstwo to jest szczególny okres w życiu. Nie proponujmy nierealnego fikcyjnego wyboru: "praca" albo "dziecko". Ludzie chcą mieć dzieci i potrzebują pracy. Trzeba tę pracę trochę poluzować, a dziecku zapewnić opiekę, ale nie na dziesięć godzin dziennie.

Więcej o: