Wystarczająco dobry tata

Współczesne modele ojcostwa są jak warstwy tortu - nie eliminują się, ale nakładają na siebie. Facet ma być opoką, skałą, a jednocześnie troskliwy, opiekuńczy, uczuciowy. Niektórzy znajdują w tym równowagę, ale inni czują się zawsze nieadekwatni.

Dlaczego mężczyźni mają zarost? [TATO, POWIEDZ]

Michał Gradowski: W ramach działań Fundacji Rozwoju Motylarnia, razem z Dariuszem Bronowskim i Piotrem Przystańskim, prowadzi pan w Poznaniu warsztaty dla ojców, m.in. „Tata na starcie” – dla ojców i dzieci do 4. roku życia. Jak wyglądają takie warsztaty?

Adam Stepnowski-Said: Mamy przygotowanych kilka scenariuszy zabaw, ale liczymy przede wszystkim na inwencję uczestników. Chodzi nam głównie o to, żeby i dziecko, i ojciec mieli frajdę. Zachęcamy do przypominania sobie ulubionych zabaw z dzieciństwa i wtedy ojcowie zaczynają z zapałem budować tory do kapsli z nakrętek czy wielopiętrowe konstrukcje z kartonów. Jest to dla nich okazja, żeby aktywnie spędzić czas ze swoim maluchem. Zdarzają się ojcowie, którzy myślą: „To ty się tu baw, a ja sprawdzę maile w telefonie albo pogadam z innym tatą o pogodzie”, ale wtedy mówimy stop – jeżeli ta zabawa cię nudzi, to zaproponuj taką, żebyś mógł się w nią włączyć. Warsztaty zimą odbywają się w żłobku Wesołe Koziołki, a latem tworzymy „Podwórkową grupę zabawową” w plenerze – wtedy budujemy szałasy czy konstruujemy tratwy z patyków i plastikowych butelek, które później wodujemy nad jeziorem. Rozpoczynamy powitaniem, grą na bębnach, a żegnamy się męską piosenką do melodii z „Czterech pancernych”. W połowie warsztatów jemy też wspólnie posiłek – to ważny moment, który pomaga dzieciom i ojcom w integrowaniu się. Niektórzy faceci wyjmują jabłko, nóż i obierają je dziecku, inni mają pudełeczka z pokrojonymi marchewkami czy owocami, wszystko ląduje na wspólnym stole, a dzieci dzielą się i częstują nawzajem. Zdarza się, że na nasze warsztaty trafiają ojcowie rocznego czy nawet dwuletniego malucha, którzy pierwszy raz mają okazję spędzić z nim dłuższy czas poza domem bez mamy. Przez cały czas trwania warsztatów ojcowie podpatrują się wzajemnie, ucząc się od siebie pozytywnych sposobów bycia z dzieckiem, co dla nas, prowadzących, jest istotą tej grupy. Są np. ojcowie, u których dominuje krytykowanie i wydawanie poleceń: nie rób tego, rób to. Nie jest to styl komunikacji, który buduje bliskość. Im więcej nakazów i zakazów ze strony taty, tym więcej u dziecka zachowań nieakceptowanych przez ojca, i spirala się nakręca. Zamiast pouczać z pozycji prowadzącego, staramy się wtedy powiedzieć: „Zobacz, jak on sobie radzi w podobnej sytuacji, co o tym myślisz?” i wskazać na ojców, którzy stosują pochwały, pytania i mentalizację, czyli nazywają to, co dziecko przeżywa.

Ojcowie przychodzą z własnej inicjatywy?

- Staram się wierzyć, że tak. Czasem przyznają, że zapisała ich żona. Duża część uczestników zgłosiła się sama, ale pod wpływem motywacji partnerki. Istotniejszy jest jednak fakt, że część z nich na co dzień przyjmuje wobec małych dzieci pasywną postawę: oddają pole matkom i czekają, aż maluch urośnie, zacznie mówić, podejdzie i powie: „Hej tato, chodźmy zagrać w piłkę!”. A to już jest o wiele za późno. Współczesna wiedza pokazuje, że zaangażowanie taty w wychowanie już od samego początku ma wiele pozytywnych skutków dla dziecka, takich jak wyższa samoocena, zdrowie psychiczne, lepsze wyniki w nauce czy lepsze funkcjonowanie społeczne. Te efekty nie ograniczają się do dzieciństwa, lecz wpływają na całe życie. Z drugiej strony taka zmiana – nowe aktywności, w które włącza się ojciec małego dziecka – wpływają na bezpieczny, ustalony układ sił w rodzinie i mogą wywołać u niektórych mam niepokój. Mamy boją się nie tylko o dziecko. Mogą też nieświadomie obawiać się utraty szczególnej pozycji, którą zajmują. Psychologowie określają to mianem maternal gatekeeping.

Nie nudzą się uczestnikom te zabawy?

- Dzieciom na pewno nie, bo one uwielbiają powtarzalność, która daje im stabilność i poczucie bezpieczeństwa. To my, dorośli, często podchodzimy do zabaw jak do występów – co tydzień chcemy coś nowego i atrakcyjnego. Na jednym z pierwszych warsztatów ojcowie wymyślili zabawę, którą dzieci nazwały „jaskinia”: zasunęliśmy rolety, tak, że w sali było zupełnie ciemno, duże klocki z pianki nakryliśmy chustami, a dzieciom daliśmy telefony z zapalonymi latarkami. Maluchy chowały się w tych „domkach”, a ojcowie udawali „potwory”. Od tego czasu każde kolejne zajęcia zaczynały się od pytań: „Prosę pana, a będzie dziś jaskinia?”.

Prowadzi pan także „Warsztaty dla taty” – już bez dzieci, tylko dla ojców. Jakie tematy interesują ojców najbardziej?

- Mamy pewien stały zestaw zagadnień: relacje z własnym ojcem, relacje z partnerką, pomysły na ojcostwo i modele ojcostwa, z którymi się stykamy, umiejętności wychowawcze – jak stawiać granice, jak reagować w sytuacjach konfliktowych. Ojcowie są pełni wątpliwości i pytań – sama świadomość, że „inni mają podobnie” jest dla nich kojąca. Zawsze zostawiamy też czas na tematy, które zainicjują uczestnicy. Ostatnio ojcowie poruszyli np. kwestię seksualności dzieci. Rozmawialiśmy o tym, kiedy masturbacja mieści się w normie, czy można korzystać z toalety w obecności dzieci i czy powinniśmy nazywać narządy płciowe. Wywiązała się z tego fascynująca dyskusja. To są tematy ważne dla ojców, których raczej nie będą poruszać z kolegami na spotkaniu towarzyskim. Współczesne modele ojcostwa są jak warstwy tortu – nie eliminują się, ale nakładają na siebie. Facet ma być opoką, skałą, osobą, która chroni, zapewnia byt, myśli o przyszłości i wywierci dziurę w ścianie. Jednocześnie ma być też opiekuńczy, troskliwy, wyrażać swoje uczucia i sprawnie zmieniać pieluchy. Niektórzy znajdują w tym równowagę, ale niektórzy czują się zawsze nieadekwatni – ciągle się zastanawiają, czy są wystarczająco wrażliwi albo wystarczająco konsekwentni i stanowczy. Dobrze jest wątpić, pod warunkiem jednak, że ma się w głowie bazę: staram się być wystarczająco dobrym ojcem, bo idealny tata nie istnieje. Wszystko układa się dobrze, jeśli mniej więcej połowę potrzeb, oczekiwań i emocji dziecka odgadujemy i jesteśmy w stanie odpowiednio na nie zareagować. Druga połowa to błędna diagnoza, nietrafiona reakcja, sytuacje, w których dajemy się ponieść emocjom. Jeśli z tej zepsutej części naprawiamy połowę, np. przepraszając dziecko lub tłumacząc mu powody naszego zachowania, zostaje nam 75 proc. To wystarczy, aby zbudować z dzieckiem dobrą relację na całe życie – takie są wnioski z badań nad przywiązaniem. Na warsztatach poruszamy też temat emocji mężczyzny – samo rozmawianie o uczuciach jest dla niektórych ojców problemem. Na pytanie: „Jak się czułeś w tej sytuacji?” odpowiadają: „Źle”. Kiedy próbujemy drążyć: „Jak byś nazwał tę emocję?”, słyszymy: „Czułem się kiepsko”. Złość, smutek – niektórzy wiedzą, że takie emocje istnieją, ale myślą, że to ich nie dotyczy.

Czy uczestnicy warsztatów w jakimś stopniu reprezentują rodzicielską „średnią krajową”?

- Nasze warsztaty są darmowe, finansowane ze środków publicznych, więc bywa tak, że obok siebie siedzi ojciec z trudną historią, skierowany na nie przez pracownika MOPR-u, oraz tata, który czytał książki Juula i Gordona i chętnie mówi o „budowaniu relacji przywiązania w interakcji”. Mam wrażenie, że obaj korzystają z tego kontaktu, z dzielenia się realnymi doświadczeniami. Trudno mi zdefiniować „przeciętnego” ojca czy rodzica, zwykle uczestnicy warsztatów mają już „ponadprzeciętną” świadomość, na czym polega rola matki czy ojca. Natomiast to, co współcześnie postrzegam jako ogólny problem dotykający nie tylko uczestników naszych zajęć, to „fejsbukizacja” wiedzy. Często zadowalamy się krótkim postem okraszonym zdjęciem wzbudzającym w nas emocje, a najchętniej przyswajamy memy zawierające jakąś „esencję” rodzicielskiej wiedzy. Ktoś przeczyta np., że „kara rujnuje, a konsekwencja buduje”, i zamiast kar postanawia stosować konsekwencje. Problem w tym, że czasem nadal stosuje kary, tylko nazywa je konsekwencjami.

Często, kiedy zachęcamy rodziców do mówienia o własnych uczuciach, twierdzą, że rozmawianie z dziećmi o emocjach nie przynosi oczekiwanych efektów. Kłopot polega na tym, że zazwyczaj nie mówią tego, co naprawdę czują, tylko szukają bardziej „miękkiego”, bardziej akceptowalnego odpowiednika. Zamiast powiedzieć: „Jestem na ciebie wściekły, że porozrzucałeś jedzenie”, mówią: „Jest mi przykro”. Dzieci to naturalni obserwatorzy, dostrzegają niespójność pomiędzy językiem ciała a treścią słów.
Inna trudność, która może się pojawić, to sytuacja, w której rodzice po warsztatach i lekturze książek zaczynają nazywać, odzwierciedlać emocje dziecka, ale nie swoje własne, oraz nie komentują przejawów emocji u innych dorosłych. Dziecko może mieć wtedy poczucie, że jego emocje są jakąś „chorobą”, którą się zaraziło – nie wiadomo gdzie, może w przedszkolu – i przyniosło do domu. Czasem pojawia się u nas tendencja, by uczucia dziecka określać skrajnie – „zobacz, jaka jesteś wściekła”, „nie histeryzuj” (rodzicie bardzo lubią słowo histeria), natomiast emocje rodzica – są najczęściej wyważone i stonowane (niepokój, rozczarowanie, lekka irytacja). I taka rozmowa o emocjach rzeczywiście nie działa. Staramy się rozwijać u rodziców świadomość, że są trochę jak uczestnicy Big Brothera – wszystko, co zrobią (lub nie zrobią), może być wykorzystane przeciwko nim. Dzieci uczą się więc, że trzeba zdjąć buty w korytarzu, ale czasem, kiedy wchodzimy do domu i chcemy coś szybko sprawdzić, to buty jednak mogą zostać na nogach. Wiedzą, że nie wolno przeklinać, ale tata – kiedy prowadzi samochód i ktoś mu zajedzie drogę – jednak używa brzydkich słów. Nie chodzi o to, by udawać, ale należy pamiętać o tym, że wszystko, co robi rodzic, jest z punktu widzenia dziecka warte naśladowania albo przynajmniej interesujące.

Czy trudno jest być jednocześnie psychologiem i rodzicem?

- Czasami myślę, że byłem lepszym terapeutą i doradcą, kiedy nie miałem dzieci. Moja wiedza potwierdzona licznymi badaniami nie musiała się wtedy konfrontować z małym człowiekiem, który mówi: „Tata, jesteś głupi”. Moja starsza córka długo nie chciała np. myć zębów. Nie pomagały wymyślne szczoteczki, wspólne, rodzinne mycie zębów, maskotki, pacynki, oglądanie filmów o myciu zębów, które sami nakręciliśmy… Długo biłem się z myślami, czy w końcu nie myć córce zębów „na siłę”, bo przecież trzeba myć zęby! Jednak próbowaliśmy dalej, szukając nowych sposobów lub modyfikując stare. Dziś Alicja jest fanką mycia zębów – jest szczerze oburzona, kiedy młodsza siostra nie chce tego robić. Kolejny przykład: jako psycholog jestem wyczulony na agresję. Kiedy moje córki się kłócą i przepychają, błyskawicznie je rozdzielam i wkraczam z interwencjami typu „zamiast bicia powiedzcie sobie o uczuciach!”. Ostatnio w podobnej sytuacji zatrzymałem się jednak na progu i czekałem. Po chwili dogadały się same i wróciły do zabawy. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że pogodziły się równie szybko, jak wtedy, kiedy interweniuję, co oczywiście nie znaczy, że nie trzeba tego robić. Dzięki temu, że mam dzieci, wiem, że czasem muszę pogodzić się z faktem, że nic nie zdziałam, że w danej sytuacji nazywanie uczuć i całe to psychologiczne kung-fu po prostu nie zadziała. Że moją rolą jest teraz towarzyszyć dziecku, być blisko, głęboko oddychać i korzystać w pełni z opcji cierpliwość.


Więcej informacji o warsztatach dla ojców na stronie motylarnia.org.

To także może cię zainteresować:

Więcej o: