• Link został skopiowany

Pediatra: Patrzę na zdeformowane dziecko i nogi się pode mną uginają

Joanna Biszewska
- Urodziło się z deformacją twarzy, miało mózg na wierzchu. Myśmy ten mózg sterylnie nakrywali, żeby nie wysychał. Przeżyło kilka tygodni. Dzwoniliśmy po rodziców. Pytaliśmy się, czy chcą przyjechać, pożegnać się. Nie chcieli. Umarło na rękach pielęgniarki. Płakaliśmy, kiedy odeszło - o losach porzuconych przez rodziców dzieci, które urodziły się ciężko i nieodwracalne chore, opowiada pediatra z miasta wojewódzkiego.
Dzieci zdeformowane umierają w samotności. Pediatra: Każdy z nas ma swój cmentarzyk
fot: shutterstock.com

"W Muzeum Katedry i Zakładu Anatomii można zobaczyć zanurzone w formalinie zdeformowane, urodzone płody. Z wadami twarzoczaszki, które uniemożliwiają karmienia, bez odbytu, pochwy, penisa, tylko z kloaką. Na USG podczas ciąży widać, że urodzi się dziecko z góry skazane na cierpienie i śmierć. Dzieci z ciężkimi uszkodzeniami, nieuleczalnymi wadami serca często umierają zaraz po odcięciu pępowiny, bez matki nie są w stanie oddychać. Ale nie zawsze tak się dzieje. Niektóre - te silniejsze - przeżywają. To, że żyją, to zasługa medycyny, bez podłączenia do sprzętu ratującego życie nie miałyby szans. Ile jest takich dzieci dzisiaj w Polsce? Nie wiem, nie znam statystyk, pewnie tysiące.

Zobacz wideo Piekło kobiet. „Jeżeli chodzi o aborcję, to jesteśmy pod ścianą"

Rodzice, widząc, w jakim stanie urodziło się dziecko, zostawiają je w szpitalu

Zdarza się, że matka np. ze względów religijnych rodzi zdeformowane dziecko, które nie ma szans na życie poza szpitalem. Znałem kobietę, której ksiądz kazał urodzić dziecko z olbrzymimi wadami genetycznymi. Urodziła.

Spotkałem podczas swojej praktyki też wiele matek, które świadomie i z własnego wyboru rodziły dzieci z ciężkimi wadami. Chciały je poznać, zobaczyć, przytulić, pożegnać. Nie jestem pewien, czy to jest dobre dla psychiki kobiety i dla jej rodziny, bo w takich momentach cierpi cała rodzina. Niektóre z tych płodów potrafią długo żyć. Kilka tygodni, kilka miesięcy, czasami latami. Często rodzice, widząc, w jakim stanie urodziło się dziecko, zostawiają je w szpitalu. Nie odwiedzają, nie interesują się nawet tym, czy jeszcze żyje, czy już umarło. Miałem na swoim oddziale dziecko, które urodziło się z mózgiem wystającym poza czaszką. Człowiek bez funkcjonującego mózgu nie potrafi żyć. Dziecko miało sprawnie działający pień mózgu odpowiedzialny za oddychanie, tętno, podstawowe odruchy. To pozwoliło przeżyć kilka tygodni.

Kiedy dziecko umierało, zadzwoniliśmy do rodziców. Nie chcieli się pożegnać

Na początku matka przychodziła, przynosiła obrazki, stawiała Bozię obok łóżeczka. Po kilku tygodniach już się nie pojawiła. Nikt z rodziny nie interesował się dzieckiem. Nie wiem, dlaczego rodzice tak postąpili. Domyślam się, że matka psychicznie tego nie wytrzymała, nie mogła chyba patrzeć na dziecko. Miało deformację twarzy, mózg na wierzchu, myśmy ten mózg sterylnie nakrywali, żeby nie wysychał.

Kiedy dziecko umierało, dzwoniliśmy do rodziców. Nie chcieli się pożegnać, nie przyjechali. Dziecko odeszło na rękach pielęgniarki. Płakaliśmy, kiedy umarło.

Tygodniami zajmowaliśmy się tym dzieckiem, pilnowaliśmy, czy zjadło, prowadziliśmy medyczną dokumentację. Na pediatrii każda śmierć boli, każda. To nie jest tak, że kończymy dyżur i zapominamy o tym, co dzieje się na oddziale. Wciąż chce mi się płakać, kiedy wspominam to dziecko, to jak umierało samotnie. Rodzice chcieli, aby się urodziło, ale już nie interesowali się tym, jak i  kiedy umarło.

Jeżeli ja, doświadczony lekarz, patrzę na zdeformowane dziecko i nogi się pode mną uginają, to co dopiero czuje matka, która była inkubatorem przez kilka miesięcy dla totalnie zmasakrowanego płodu? Ona musi nie tylko patrzeć, ona musi jeszcze urodzić. To jest przerażające. Ja sobie nie wyobrażam być świadkiem takiej sytuacji. Bardzo, bardzo współczuję kobietom
Jeżeli ja, doświadczony lekarz, patrzę na zdeformowane dziecko i nogi się pode mną uginają, to co dopiero czuje matka, która była inkubatorem przez kilka miesięcy dla totalnie zmasakrowanego płodu? Ona musi nie tylko patrzeć, ona musi jeszcze urodzić. To jest przerażające. Ja sobie nie wyobrażam być świadkiem takiej sytuacji. Bardzo, bardzo współczuję kobietom fot: shutterstock

Bez pomocy leków, sprzętu i lekarzy nie miałyby szans

Miałem na swoim oddziale sporo porzuconych przez rodziców dzieci. To nie są dzieci, które można wypisać do domu, bo poza szpitalem natychmiast umrą. Mieliśmy takie dzieci, które latami żyły w szpitalu na oddziale pediatrii. Ich dokumentacje medyczne można liczyć w dziesiątkach kilogramów. Każde badanie, każda morfologia, każde pobranie moczu, codzienny opis zdarzenia, raporty pielęgniarek, rozpiski wszystkiego. To jest ogrom pracy. My nie możemy odmówić ratowania życia, bo to jest nieetyczne, niezgodne z konstytucją, niezgodne z prawem.

Nasza praca polega na tym, że musimy leczyć do końca każde dziecko i każde utrzymywać przy życiu. Na pediatrii mamy jeszcze dzieci po wypadkach, które potrzebują żywienia dojelitowego, one też leżą latami. Utrzymujemy je przy życiu, chociaż wiemy, że nie mają szans na to, że kiedyś wstaną z łóżka. Leczenie takich dzieci to są ogromne koszty. Potrzebują operacji, leków, które są czasami importowane zza granicy. Są na ciągłym leczeniu antybiotykami oraz lekami przeciwbólowymi. Gdyby to natura miała decydować, te dzieci dawno by umarły. Bez pomocy leków, sprzętu, lekarzy nie miałyby szans.

O pacjentach nie mówimy "warzywko"

Czasami rodzice podpisują DNR (ang. do-not-resuscitate), rezygnację z uporczywej terapii. To takie zezwolenie, aby kolejny raz nie podejmować próby resuscytacji. To nie jest eutanazja, rodzic nie może zdecydować o tym, że dziecko może umrzeć. Zanim rodzic podpisze DNR, wcześniej komisja lekarzy kilku specjalizacji oceni, czy rzeczywiście nie ma możliwości, by pacjent wrócił do zdrowia. To jest bardzo skomplikowana procedura, muszą być spełnione pewne kryteria, odpowiednie warunki. Oznacza to tyle, że w krytycznym i nagłym stanie nie podejmujemy próby ratowania. Dzieci z DNR żyją czasami miesiącami, latami.

O pacjentach nie mówimy "warzywko". Dla nas każde dziecko ma swoje imię. Jeśli w ogóle zdarzy się komuś powiedzieć coś lekceważącego o pacjencie, to jest to bardzo nietaktowne i źle widziane w zespole.

My tego emocjonalnie nie wytrzymamy jako lekarze, pielęgniarki, personel medyczny

Wśród lekarzy mamy takie powiedzenie, że każdy z nas ma swój cmentarzyk. Ja mam kilkanaście dzieci na swoim cmentarzyku. O każdym pamiętam. Pamiętam ich pesele. Tego nie da się wymazać.

Te dzieci zostaną w naszych głowach pewnie do końca życia. My nie rozmawiamy o tym z naszymi partnerami, rodzinami, przyjaciółmi. Teraz o tym mówię, bo nie jestem w stanie milczeć i przejść obojętnie obok tego, co się w Polsce dzieje. Obawiam się, że po zaostrzeniu prawa aborcyjnego będziemy mieli o wiele więcej pacjentów, którzy będą samotnie umierać w cierpieniach.

My tego emocjonalnie nie wytrzymamy jako lekarze, pielęgniarki, personel medyczny. Nie mamy funduszy i zasobów ludzkich na leczenie dzieci, które rokują.

Lekarze rezydenci odchodzą z tych specjalistycznych oddziałów pediatrycznych, mało kto wytrzymuje na dłuższą metę. Nie ma u nas oddziałów, które zajmują się wyłącznie utrzymywaniem przy życiu dzieci urodzonych z poważnymi wadami, dzieci, które - gdyby to natura decydowała - nie miałyby prawa żyć.

Patrzę na zdeformowane dziecko i nogi się pode mną uginają

Nie wiem, jak kobiety, które zostaną zmuszone do rodzenia ciężko i nieodwracalne upośledzonych płodów, poradzą sobie z tym psychicznie. Trzeba mieć bardzo dużą siłę i mocną psychikę, żeby przejść przez coś takiego i potem próbować normalnie funkcjonować, żyć, starać się o kolejne ciąże, dzieci.

Jeżeli ja, doświadczony lekarz, patrzę na zdeformowane dziecko i nogi się pode mną uginają, to co dopiero czuje matka, która była inkubatorem przez kilka miesięcy dla totalnie zmasakrowanego płodu? Ona musi nie tylko patrzeć, ona musi jeszcze urodzić. To jest przerażające. Bardzo, bardzo współczuję kobietom".

Powinno cię również zainteresować: 

Mama po poronieniu: Pamiętam ekran, na którym widać było, że w brzuchu synka już nie ma

Więcej o: