Więcej tematów związanych z życiem rodzinnym na stronie Gazeta.pl
Paula Walczak: Kampera mamy wcale nie tak długo, bo dopiero dwa lata. Na razie odwiedziliśmy Turcję, Hiszpanię i Portugalię. Nie liczę tych krajów po drodze, bo przez nie tylko przejeżdżamy. Zjechaliśmy też spory kawałek Polski. Na kamperowym liczniku mamy około 30 tysięcy kilometrów. Biorąc pod uwagę fakt, że nasz dom na kółkach w tym roku kończy 34 lata, uznajemy to za całkiem dobry wynik.
Ja prowadzę własną działalność w branży turystycznej. Część obowiązków mogę wykonywać zdalnie, a do tych wymagających mojej obecności w Polsce dostosowujemy nasze podróże. Mąż pracuje na etacie w bankowości, ale jednym razem skorzystaliśmy z urlopu wypoczynkowego połączonego z urlopem rodzicielskim, a innym z okresu przejściowego przy zmianie pracy. Nie ukrywam, że sporo jest gimnastyki, żeby wygospodarować ten czas na podróże. Musimy pospinać sporo rzeczy tak, żeby się udawało. Kosztuje nas to więc nierzadko sporo stresu, ale warto.
Mają obecnie dwa i pięć i pół roku. Nie są więc jeszcze objęte obowiązkiem szkolnym.
Ostatnie dwa miesiące spędziliśmy głównie w Hiszpanii, w jej najcieplejszej części w zimie, czyli w Andaluzji. Zahaczyliśmy też o południe Portugalii, ale byliśmy tam niecałe dwa tygodnie. Planowaliśmy podzielić te dwa miesiące między oba kraje mniej więcej po równo, ale pogoda w Portugalii nie była zbyt korzystna, więc zostaliśmy dłużej w Hiszpanii. To właśnie jest ogromny plus podróżowania kamperem: można dostosowywać miejsce pobytu do pogody. Podobnie było w Turcji: przez chłodniejsze miesiące stacjonowaliśmy głównie na wybrzeżu, bo tam pogoda była najlepsza. Kiedy w innych częściach kraju stała się korzystniejsza, ruszyliśmy na zwiedzanie innych zakątków.
Zjechaliśmy kawał wybrzeża, dotarliśmy na zdecydowanie bardziej orientalny wschód kraju. A tam odwiedziliśmy stolicę baklawy i pistacji - Gaziantep, miejsce narodzin Abrahama w Sanliurfie, czy stanowisko archeologiczne w Gobekli tepe. Byliśmy też w Kapadocji i Stambule. Ale Turcja jest ogromna, więc jeszcze sporo nam zostało.
Do większości niedogodności można się przyzwyczaić. Mieszkając w kamperze, przełączamy się na zupełnie inny tryb: bardziej zwracamy uwagę na ilość zużywanej wody czy prądu. Tutaj wszystko jest wyliczone i żadna kropla ani kilowat nie mogą się zmarnować. Owszem, czasem marzymy o długim i gorącym prysznicu, bo w kamperze o gorący nietrudno, ale o długi już niestety tak. Wszystko wymaga tu więcej zachodu, częściej trzeba sprzątać, bo taka mała przestrzeń zagraca się w mgnieniu oka. Dlatego podróżowanie kamperem nie jest dla wszystkich, trzeba to lubić, doceniać plusy i mieć dużą tolerancję na minusy (śmiech).
Oczywiście. Ja zajmuję się zmywaniem i ostatnio zamarzyła mi się mała kamperowa zmywarka, bo mam wrażenie, że non stop myję naczynia. Zwłaszcza że zazwyczaj myję je ja, bo mąż marnuje zbyt dużo wody. On myje głównie wtedy, kiedy stoimy w miejscu z dostępem do wody. On z kolei zajmuje się m.in. opróżnianiem toalety chemicznej. Za nic w świecie bym się nie zamieniła (śmiech). Poza tym mąż zajmuje się też wyszukiwaniem fajnych miejscówek "na dziko", bo nocujemy właśnie w takich.
Brzydka pogoda (śmiech). Kiedy jest ładnie i ciepło, większość czasu spędzamy z dziećmi na zewnątrz. A jeśli w okolicy są jeszcze inne dzieci, to już w ogóle sytuacja staje się idealna. Ale kiedy pada deszcz, zwłaszcza przez kilka dni z rzędu, sprawa nieco się komplikuje. Kilka osób na dziesięciu metrach kwadratowych to wyzwanie tylko dla ludzi o mocnych nerwach. Zresztą to nie tylko kwestia metrażu. Kiedy pada, w kamperze robi się też bardziej wilgotno, nieprzyjemnie.
Gotujemy, pieczemy, rysujemy, bawimy się, gramy w gry, czytamy. Jak jest już kryzysowo, to "wjeżdżają" bajki. I kiedy choć na chwilę przestaje padać, wychodzimy na dwór. Kiepska pogoda to też dobry moment na przejechanie z jednego miejsca do drugiego, zrobienie zakupów czy prania. Często takie dni wykorzystywaliśmy na ogarnianie właśnie tego typu spraw. Na szczęście podczas ostatniego wyjazdu mieliśmy tylko około tygodnia deszczu i to takiego z przerwami, więc nie było źle.
Kiedy byliśmy w Turcji i staliśmy na plaży, nasz kamper zjechał tyłem do morza. Niestety, z nami w środku. W kompletnej ciemności uciekaliśmy z niego z dziećmi do wody, która miała kilkanaście stopni Celsjusza. Powietrze miało jakieś osiem.
Uwierz mi - nie interesowało nas wtedy, co się z nim stanie. Chcieliśmy tylko być bezpieczni. Nie wiedzieliśmy, jak jest głęboko i jak daleko może popłynąć samochód. To był koszmar. Wszytko trwało może pięć minut, ale było to najgorsze pięć minut w naszym życiu. Kiedy dotarliśmy na brzeg, ogrzaliśmy się w kamperze mojej siostry, która też tam na szczęście była. Rozpoczęła się walka o nasze auto i wszystkie rzeczy, które w nim zostały. Niedługo przed całym incydentem na plażę, na której staliśmy, przyjechał zawodowy nurek z całym sprzętem, autem terenowym i łódką. Zadzwonił po znajomego i razem wyciągnęli nasz dom na kółkach na brzeg. Poza tym wyłowili wszystkie rzeczy, które wypłynęły z kampera i brodziły wokół niego. Mieliśmy ogromne szczęście w nieszczęściu, że tam byli.
Do tej pory nie wiemy. Nie raz już stawialiśmy kampera w różnych miejscach i nigdy nic się nie działo. Zwłaszcza że w tym miejscu było płasko, hamulec ręczny był zaciągnięty, a samochód zostawiony na biegu. Wygląda na to, że mieliśmy gigantycznego pecha. Na szczęście udało nam się doprowadzić kampera do użytku i mogliśmy kontynuować podróż. Wjechaliśmy nawet na górę Nemrut o wysokości ponad 2000 m. To był spory test dla nas i auta.
Absolutnie nie, chociaż naprawdę najedliśmy się strachu. Teraz marzy nam się przejechanie kamperem Ameryki Południowej. Może też powrót do Turcji? A najbardziej szalony pomysł obejmuje dojechanie do Japonii. Może kiedyś uda się go zrealizować.