Anja Franczak jest towarzyszką w żałobie. "5 lat temu moje dziecko zmarło w trakcie ciąży. Lekarka przekazała mi to SMS-em"

Anja Franczak jest pierwszą w Polsce towarzyszką w żałobie. O istnieniu tego zawodu dowiedziała się, kiedy sama doświadczyła straty. - Spotkałam koleżankę z Niemiec, która również poroniła i powiedziała mi, że jej w przejściu tego czasu pomagała towarzyszka w żałobie. Poczułam ukłucie zazdrości, bo myślałam sobie: "kurde, a ja tego nie miałam. Musiałam sobie radzić sama" - opowiada w rozmowie z Edziecko.pl.

Klaudia Kolasa: Jesteś jedyną w Polsce osobą, która pracuje jako towarzyszka w żałobie. Doszłaś do tego zawodu po własnym doświadczeniu straty. Opowiesz, jak wyglądał twój proces żałoby?

Anja Franczak: Pięć lat temu moje dziecko zmarło w trakcie ciąży. Lekarka przekazała mi to SMS-em. Gdybym wtedy prowadziła samochód, mogłabym wjechać w drzewo. Własne doświadczenie uświadomiło mi, że żałoba ma różne wymiary. Z jednej strony musisz poradzić sobie z bólem i całą stratą, a z drugiej myślisz też o tym, jak ludzie zareagują na twój ból. A reagują bardzo dziwnie. Mówią ci, że to jeszcze nie było dziecko. Dużo osób jest tak przerażonych tematem, że zaczyna cię unikać. Śmierć jest dla nas tematem tabu. Istnieje nie tylko lęk przed śmiercią, ale też lęk przed rozmową o niej.

Co to znaczy, że lekarka przekazała ci taką wiadomość SMS-em?

To było tak, że poszłam na rutynowe badanie USG. Ginekolożka prawie się nie odzywała, co już było dla mnie niepokojącym sygnałem. Pod koniec badania usłyszałam, że obraz jest nieidealny i że nie może znaleźć dźwięku serca. Zarodek był mniejszy, niż powinien być w tym miesiącu. Zapewniała mnie, że to jeszcze nic nie znaczy i że muszę zrobić badania krwi. Poprosiła o przesłanie do niej wyników, kiedy je dostanę.

Wysłałam. Kilka godzin później odpowiedziała mi SMS-em. Napisała: "Te wyniki pokazują, że ciąża nie rozwija się prawidłowo. Jest mi bardzo przykro. Proszę przyjść na konsultację w czwartek".

Jaki był wtedy dzień?

Niedziela. Ten SMS to był dla mnie hardcore. A dodatkowo prośba, żeby przyjść za cztery dni. Nie mogłam wytrzymać tego obrazu, że jest we mnie martwe dziecko. To było przerażające.

Co zrobiłaś?

Najpierw prosiłam, żeby przyjęła mnie wcześniej. Nie zgodziła się, więc poszłam do pierwszej lepszej ginekolożki, u której pojawił się wolny termin. To była starsza kobieta. Pamiętam, jak oglądała te wyniki i w końcu powiedziała: "No tak. Trzeba to wyskrobać" i wypisała skierowanie do szpitala. Nie mogłam uwierzyć w to, że ubrała to w takie słowa.

W szpitalu siedziałam przez kilka godzin w poczekalni. W pewnym momencie podeszła do mnie pielęgniarka i powiedziała, że nie ma dla mnie miejsca i mam wrócić jutro. Wtedy ja już pękłam i zapytałam: "Czy mógłby ktoś ze mną porozmawiać i mi wytłumaczyć, czego mam się spodziewać, bo ja nic nie wiem". I ona wtedy była zaskoczona, że do tej pory nikt ze mną nie porozmawiał. W końcu wywalczyłam tyle, że jeden z zabieganych lekarzy zatrzymał się na środku korytarza i powiedział, jak będzie wyglądał ten zabieg.

Następnego dnia cię przyjęli?

Nie. Następnego dnia też nie było wolnych miejsc. W końcu trafiłam do zupełnie innego szpitala. Tam się trochę uspokoiłam, bo pomyślałam, że ktoś się mną zaopiekuje. Nie miałam już też siły, żeby pytać. Przed zabiegiem musisz podpisać mnóstwo dokumentów. W jednym z nich pojawiło się pytanie, czy chciałabym pochować dziecko. Nie dostałam informacji, do kiedy mam czas, żeby podjąć tę decyzję i wydało mi się to tak przytłaczające, że powiedziałam, że nie chcę, nie mam siły, nie mogę.

Ja w tym szpitalu zewnętrznie sprawiałam wrażenie, że znoszę wszystko bardzo dobrze. Próbowałam sama sobie udowodnić, że jest spoko, że dam radę. To w ogóle nie odzwierciedlało tego, co się działo w środku. Nie płakałam, byłam jak sparaliżowana. U osób, które sprawiają wrażenie, że świetnie sobie radzą, ból wybucha później i może być bardziej gwałtowny, niż gdyby się na niego pozwalało od początku.

Zobacz wideo To nie Twoja wina - film stworzony z fragmentów listów kobiet po stracie ciąży

Z drugiej strony otoczenie stara się zrobić wszystko, żeby nie pozwolić ci na ten wybuch, albo go zatrzymać.

Tak, lekarz, z którym rozmawiałam już po zabiegu, powiedział mi, że dla mnie to jest tragedia, ale dla niego to codzienność, że to się dzieje bardzo często i to normalne. To było ważne, bo on był pierwszą osobą, która mi wyjaśniła, że to nie jest moja wina. Ale powiedział też, że powinnam od razu spróbować jeszcze raz. Jakby zalecał zignorowanie tego czasu żałoby i od razu zajście w drugą ciążę. Rozmawiałam z nim cztery lata później, kiedy już czułam się stabilnie psychicznie i tłumaczył, że oni odradzają kobietom pogrzeby, żeby tego nie "wyolbrzymiać". Ja czułam z jego strony dobrą intencję, ale mówił to jako mężczyzna, który kompletnie nie miał świadomości tego, co czuje i czego potrzebuje matka po stracie. Wokół mnie wszyscy myśleli podobnie. Usłyszałam porady, żeby "nie robić z tego dramatu", "traktować to pragmatycznie" albo jako "nieudany projekt". I starałam się traktować to w ten sposób, tylko że kilka tygodni później ja po prostu się załamałam. Nie było miejsca dla mojego bólu i wszystkich związanych z nim emocji.

Co sprawiło, że stanęłaś na nogi?

To był bardzo długi proces. Jeszcze wracając do pobytu w szpitalu, tam był taki moment, kiedy leżałam w łóżku i czułam się jak najbardziej samotny człowiek w kosmosie. Czułam się kompletnie sama. Wtedy myślałam: mam tylko siebie. Obiecałam sobie, że o siebie zadbam. To był pierwszy raz od lat, kiedy zwróciłam się do siebie z miłością. Z jednej strony traktuję to doświadczenie jako najtrudniejszy moment w moim życiu, z drugiej to był czas ozdrowienia, taki początek nowej relacji z samą sobą. Przez kilka kolejnych lat nad tym bardzo świadomie pracowałam. Poszłam na terapię, warsztaty kobiece. W międzyczasie spotkałam koleżankę z Niemiec, która również poroniła i powiedziała mi, że jej w przejściu tego czasu pomagała towarzyszka w żałobie. Poczułam ukłucie zazdrości, bo myślałam sobie: "kurde, a ja tego nie miałam. Musiałam sobie radzić sama". Pomyślałam, że skoro ja nie mogłam mieć kogoś takiego, to powinnam właśnie kimś takim zostać.

Jak się zostaje towarzyszem w żałobie?

Przez rok jeździłam raz w miesiącu do Niemiec na tygodniowe szkolenie. To były bardzo intensywne bloki. Grono moich nauczycieli było interdyscyplinarne: psycholodzy specjalizujący się w tematyce żałoby i traumy, terapeuci pracujący z muzyką i bajkami, osoby prowadzące ustawienia rodzinne*. Część zajęć polegała na pracy z własną historią, co dla wielu uczestników było formą terapii. Przynosiliśmy protokoły z różnych rozmów. Ja spisywałam rozmowy, które prowadziłam w trakcie wolontariatu w hospicjum. Analizowaliśmy, co odpowiedziałam, jak zareagowałam. Ta praca polega na tym, żeby być w pełni obecnym w kontakcie z drugim człowiekiem. Rozmawiasz z kimś, kto kogoś stracił i jest kompletnie rozbity, albo z kimś, kto wie, że zostało mu tylko kilka dni lub tygodni życia. Paradoksalnie najgorsze, co można zrobić, to spróbować takie osoby pocieszyć.

Mam wrażenie, że wielu z nas ma taki odruch...

Czasem wystarczy po prostu być z drugim człowiekiem. Zakomunikować: "Ja zostanę. Nie odejdę, nawet jeżeli czuję się bezradna". Towarzyszenie osobie w żałobie to konfrontacja z własną bezradnością. To normalne, że kiedy jesteś z kimś, kto jest smutny, też odczuwasz ten smutek. Musisz mieć świadomość tego, że to nie jest twoja emocja. Dlatego jesteś w stanie ją wytrzymać. Pamiętam, jak w hospicjum rozmawiałam ze starszym panem, który opowiadał mi o swoim życiu. Ja tylko słuchałam, prawie nic nie mówiłam, a mimo to czułam, że jest mu lżej. Na koniec podziękował mi, że poświęciłam mu swój czas. Mnie bardzo to wzrusza. Takie rozmowy zmieniają priorytety. Przykładowo inny mężczyzna w hospicjum, który kiedyś był bardzo konserwatywny i zaangażowany w politykę, wiedząc, że niewiele czasu mu zostanie, powiedział mi: "Pani Anju, w życiu trzeba wszystkiego spróbować. Niech pani wszystkiego spróbuje".

Obecnie pracujesz już jako towarzyszka w żałobie. Udało ci się dotrzeć do Polaków? Wyobrażam sobie, że to niełatwe zadanie, jeśli wykonuje się zawód, który dotychczas nie istniał w kraju.

W trakcie szkolenia nawet nie byłam pewna, czy naprawdę chcę to robić. Ale kiedy jeszcze pisałam pracę końcową, już zaczęli dzwonić do mnie ludzie. Nawet nie wiem, jak trafili do mnie, wtedy nie miałam nawet jeszcze strony internetowej. Ktoś mnie polecił. Więc stwierdziłam, że skoro jest potrzeba, to warto spróbować. Cieszę się, że odważyłam się na ten krok. Przez swoją pracę poznałam mnóstwo innych osób, które też szukają nowych form wsparcia dla osób umierających i osób w żałobie. Teraz połączyliśmy siły i razem tworzymy Instytut Dobrej Śmierci – przestrzeń dialogu i edukacji o śmierci i żałobie. Rozmawiamy o tym, jak chcemy umierać, towarzyszyć umierającym i żegnać naszych bliskich w sposób czuły, ciepły i spokojny. Dzielimy się wiedzą i doświadczeniem.

Pomagasz też kobietom, które poroniły?

Osoby, z którymi pracuję, straciły kogoś, kogo kochały i nadal kochają. Wśród nich też są matki, które straciły dzieci w trakcie ciąży. Są osoby, które straciły kogoś przez chorobę, wypadek lub samobójstwo. Każda żałoba jest indywidualna. Zdobyłam dużo wiedzy o modelach żałoby, ale staram się zapomnieć o wszystkich teoriach, kiedy spotykam się z ludźmi. Skupiam się wtedy wyłącznie na osobie, z którą rozmawiam.

Co jest teraz dla ciebie największym wyzwaniem?

Chyba to samo, co dla nas wszystkich: nowa rzeczywistość związana z pandemią. Tyle osób wchodzi teraz w proces żałoby, który jest dodatkowo utrudniony przez obecne restrykcje. Ludzie nie mogą odwiedzać swoich bliskich w szpitalach, nie mogą się pożegnać tak, jakby chcieli. Jeszcze nikt nie wie, jakie to będzie miało długofalowe skutki na naszą psychikę indywidualną i kolektywną. Potrzebujemy teraz innych form bliskości, które pomogą nam przetrwać ten czas fizycznego dystansu. Mam nadzieję, że w izolacji znajdziemy odwagę, żeby zbliżyć się do siebie emocjonalnie, żeby dzielić się trudnościami i wspierać się nawzajem.

* Ustawienia rodzinne Berta Hellingera to metoda budząca kontrowersje, a nawet uznana za pseudoterapię. Ma na celu pojednanie klienta z jego rodziną, zarówno z jej żyjącymi, jak i zmarłymi członkami. Osoba, która prowadzi seans, wybiera reprezentantów osób żywych i zmarłych, a następnie ustawia ich w przestrzeni we wzajemnej do siebie relacji. Przybierają role rzeczywistych członków rodziny.

TU ZNAJDZIE SIĘ REKLAMA

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.