Rozmowę przeprowadziła Sylwia Borowska 24 marca
Anna Kowalińska: Za chwilę Norwegia może nie być już państwem dobrobytu. Z nowych danych wynika, że bezrobocie skoczyło już do 10,5 %. Wcześniej wynosiło ok 4 %. Widzę, że szykują się tutaj zmiany ekonomiczne. Jest dużo zwolnień i „permiteringu” czyli tzw. postojowego. Pracodawca nie zwalnia, ale zawiesza pracownika na okres maksymalnie 26 tygodni. Kiedyś pracodawca wypłacał 15 dni roboczych zasiłku, a potem płaciło państwo. Teraz, w związku z koronawirusem, zmieniono reguły i państwo przejmuje świadczenia już po dwóch dniach. Kurs korony norweskiej spadł, ale to zbiegło się również ze spadkiem cen ropy. Już się mówi o pokoleniu straconych czyli tych, którzy będą wchodzić za jakiś czas na rynek pracy. A to są dopiero trzy tygodnie od chwili ogłoszenia zagrożenia epidemią. Przedszkola i szkoły zamknięto w Norwegii 13 marca. Z tego, co widzę w Polsce szybciej reagowano.
Jeden z pierwszych przypadków pojawił się już pod koniec lutego w Oslo. Lekarz, pracujący w tutejszym szpitalu, wrócił z nart we Włoszech. W poniedziałek przyszedł do pracy i źle się poczuł. Poprosił o wykonanie testu na koronawirusa. Zbagatelizowano sprawę, więc przyszedł do szpitala następnego dnia i tak zaraził kolejne pięć osób na oddziale. Kilkuset pracowników szpitala oraz pacjentów zostało objętych kwarantanną. Sytuacja wzbudziła dużą nieufność w społeczeństwie. Bo jeśli to się zadziało w szpitalu, to jak ogarną sytuację gdzie indziej? Dłuższy czas panował w Norwegii stan zawieszenia. Ludzie na początku, jak chyba wszędzie, rzucili się do sklepów po papier toaletowy i zapasy spożywcze. Żebyście nie myśleli, że to tylko polska przypadłość.
To Norwegowie uznali, że kwarantanna to ich czas wolny i wielu z nich razem z dziećmi wyjechało do swoich domków letniskowych (hytte) w górach lub nad morzem. Szacuje się, że nieco ponad połowa gospodarstw domowych w Norwegii ma własną hytte lub dostęp do niej. Nagle w tych mniejszych miejscowościach zrobiły się duże skupiska ludzi, korki na parkingach. To wzbudziło sprzeciw rządu i wprowadzono zakaz wyjeżdżania do hytte. Dzisiaj ogłoszono, że ograniczenia przedłużone zostają do 13 kwietnia. Norwegowie mają w zwyczaju spędzać każde święta w tym domkach letniskowych, więc będzie to dla nich dużym wyzwaniem w Wielkanoc.
Zachowują raczej spokój. Oni nie ekscytują się zbytnio niczym, są bardziej niż my wyluzowani. Norwegom zaleca się, aby wychodzili na świeże powietrze, zwłaszcza ze szykuje się w najbliższych dniach niezła pogoda jak na tę porę roku - ok 10 stopni i słońce. Należy natomiast zachowywać odstęp najlepiej dwumetrowy od innych. To jest kraj indywidualistów, więc ciekawe, jak przystosują się do ograniczeń. Jakoś dają radę. Mieszkamy pod Oslo i w mojej okolicy jest dużo przedszkoli i szkół, ale nie widzę dzieci na placach zabaw.
W pierwszych dniach po wprowadzeniu tych wszystkich ograniczeń jeździłam do biura autobusem, ale z jedną czy dwiema osobami w środku. Teraz pracuję zdalnie, ale nie jest to łatwe z dwójką małych dzieci. Starsza córka ma prawie trzy lata, a młodsza 14 miesięcy. Tak się złożyło, że dwa tygodnie po moim powrocie z urlopu macierzyńskiego do pracy wybuchła ta epidemia.
Nie. Od kiedy wzięto sprawę na poważnie to mam poczucie bezpieczeństwa. Wykonuje się stosunkowo dużo testów na koronawirusa. Są braki odzieży i sprzętu ochronnego jak chyba wszędzie, ale działają aktywnie żeby je zdobyć – kilka dni temu premier Erna Solberg pochwaliła się, że własnie dotarł do Norwegii transport sprzętu ochronnego m.in. milion maseczek ochronnych. - w Norwegii mieszka nieco ponad 5 milionów ludzi. Opinie na temat funkcjonowania tutejszej służby zdrowia są podzielone. Dominujący trend na co dzień – wszystko zgodnie z naturą. Ostatnią rzecz, jaką przepiszę ci lekarz w Norwegii jest antybiotyk. Mieszkam tutaj osiem lat i szybko zorientowałam się, że wizyta u lekarza to ostateczność. Nie ma tylu leków w aptekach, co w Polsce. Przepisuje się je tylko na poważne schorzenia. W Norwegii nie ma tego okołoprzeziębieniowego i okołogrypowego przemysłu farmaceutycznego.
Jeśli tylko można, należy odroczyć branie leków. Nawet jak byłyśmy z córką chore na grypę i 5-tygodniowe dziecko kaszlało jak schorowany stary człowiek, lekarz zalecił: mleko matki. Jak już jest poważniej to najpierw robią CRP krwi, sprawdzają, czy jest stan zapalny, infekcja bakteryjna. Nie ma stanu zapalnego to sama wyzdrowiejesz. Osobiście nie miałam jakich złych doświadczeń, ale dziecko jednej z moich koleżanek zostało zdiagnozowane właściwie dopiero w Polsce. Wylądowało w szpitalu z zapaleniem płuc. W Norwegii jest również inne podejście do prowadzenia ciąży i porodu. Nie robi się cesarskich cięć na życzenie. Trzeba mieć naprawdę mocne podstawy medyczne. Rodzimy tutaj siłami natury. Standardowo robi się tylko jedno USG w 18. tygodniu ciąży i tyle. Ciąża to nie jest choroba. Tutaj możesz „”rąbać drwa do dnia porodu. Nikomu nie przyjdzie do głowy wziąć zwolnienie na ciążę w pierwszym trymestrze, tak jak robi się to w Polsce. Ciążę może prowadzić też położna. Ginekologa spotkasz w szpitalu i dopiero, gdy są jakieś komplikacje. W myśl klimatu „bliżej natury” po porodzie od razu dają dziecko matce.
Niecały rok - 49 tygodni w przypadku pensji 100%, jeśli decydujesz się na wynagrodzenie 80% - urlop jest nieco dłuższy. Przepisy ostatnio zmieniły się na korzyść ojców. Każde z rodziców ma 15 tygodniowy urlop plus wspólny okres 16 tygodni, które mogą podzielić według uznania. Zazwyczaj jest to tak, ze kobieta jest ok 7 miesięcy w domu z dzieckiem, a mężczyzna cztery miesiące.
Ogólnie tak, choć ci panowie na wyższych stanowiskach w firmach próbują to obejść. Firmy nie chcą ich wysyłać na tak długie urlopy. W mojej ocenie jest to równouprawnienie na siłę, bo biologii nie oszukasz i mimo dużego nacisku w Norwegii na karmienie piersią przez min pierwszy rok życia dziecka, każe się mamom wracać do pracy jak dziecko ma siedem czy osiem miesięcy. Norwegowi nie są do końca przekonani czy aż takie równouprawnienie ma sens. Mnie to się jednak podoba, że i mama i tata są z dzieckiem w domu i ze mężczyzna zostaje sam z dzieckiem i musi sobie sam radzić. Tata bierze wtedy odpowiedzialność od A do Z, a nie jest tylko „pomagaczem” mamy i budują równie mocną więź z dzieckiem jak mama. Niestety nie mamy rodziny na miejscu czyli nie możemy korzystać na co dzień z systemu pomagających babć. Zresztą w Norwegii nie jest to powszechne i dziadkowie nie angażuje się tak bardzo w wychowanie wnuków. To w Polsce krąży ten żart, że dzieci są wychowywanie przez związki jednopłciowe: mamę i babcię.
Wszystko w Norwegii jest zunifikowane. Są przedszkola komunalne (rejonowe) i są przedszkola prywatne. Poza formą własności niczym się w zasadzie nie różnią. Za komunalne też się płaci i prawie tyle samo, co za prywatne. Około 3500 koron norweskich (równowartość ok. 1500 zł). Przedszkola są nastawione na to, żeby dzieci były dużo na dworze niezależnie do pogody. W Polsce leje tak, żebyś z domu nie wyszła, a tutaj dzieci hasają odpowiednio ubrane na zewnątrz zgodnie z norweskim powiedzeniem: nie ma złej pogody, są tylko nieodpowiednie ubrania. Dziecko idzie do przedszkola, kiedy kończy rok, a dokładnie w sierpniu. Moja córka zaczęła, jak miała rok i dwa miesiące. Przedszkola dzielą się na grupy młodsze (1-3 rok życia) i grupy starsze ( 3-6 rok życia). Nikt z rodziców nie kombinuje, żeby zostać dłużej z dzieckiem w domu, mimo że ma prawo do rocznego urlopu wychowawczego. Jest on jednak bezpłatny, więc rzadko kto się na niego nie decyduje.
Byłam przerażona! Mimo że słyszałam od wielu znajomych, że przedszkola są fajne i ich dzieci są zadowolone. Nie zdarzają się żadne drastyczne historie z przedszkolankami w roli głównej. Przyjmuje się, że dziecko ma dwa dni adaptacyjne z rodzicem, a trzeciego zostaje już samo. Nam to jednak nie wyszło. Mój partner chodził dwa tygodnie z córką do przedszkola, aż poczuła się bezpiecznie i została bez płaczu. Nikt nam nie robił problemów, dyrektorka przedszkola zgodziła się na taki scenariusz. W Norwegii podoba mi się to, że w różnych obszarach życia jest elastyczność. W pracy zawsze wychodzą ci naprzeciw, jeśli uczciwie postawisz sprawę. Jest opcja dialogu. W Polsce czuje się hierarchiczność w zakładzie pracy czy urzędzie. Jesteś albo petentem albo podwładnym. Tutaj tego nie ma. Struktury są raczej płaskie. Wszyscy są ze sobą na "cześć" i "hej".
Czuję się winna, bo jestem z Polski. Tutaj można wziąć standardowo tylko 10 dni zwolnienia z pracy na opiekę nad chorym dzieckiem. Choć panuje pełne zrozumienie, gdy ktoś nagle musi wyjść ze spotkania służbowego i jechać do przedszkola, bo dostał telefon. Dzieci generalnie są odbierane o godz. 16, a rodzice pracują z domu, jak dzieci pójdą spać. W Norwegii dzieci są na pierwszym miejscu. Tego się nie kwestionuje. Można się dogadać z pracodawcą na różne warianty. Inną sprawą jest to, że norweskie dzieci mało chorują. Poza tym zielona wydzielina z nosa i kaszel nie są traktowane tutaj jako choroba. Na początku byłam tym przerażona. Życiowa mądrość norweska mówi jednak, że dziecko przez pierwszy rok przedszkola choruje, a potem już nie. Faktycznie córka i dzieci z jej grupy teraz przestały chorować. Może to działa? Moja córka miała to szczęście, że siedziałam w domu, bo urodziłam drugą córką, więc nie posyłałam jej z katarem do przedszkola.
Mój partner dostał propozycję pracy tutaj w firmie, w której pracował wcześniej w Polsce, a potem do niego dołączyłam. Jestem z wykształcenia psychologiem społecznym, specjalistką human resources. Dzisiaj pracuję w swoim zawodzie w dużej firmie. Zaczynałam jednak od zera. Nie znałam języka, ale zaparłam się, żeby się uczyć. Najpierw wysyłałam CV, co nie przynosiło żadnego skutku, więc zaczęłam dzwonić do konkretnych firm i "sprzedawać" swoje usługi. Jedna z nich, która zajmuje się rekrutacjami medycznymi, zaprosiła mnie na rozmowę. Prawie nie mówiłam po norwesku i pamiętam, że rozmowę robił ze mną Szwed. Wydawało mi się, że jeszcze mniej rozumiem po norwesku, a okazało się, że on mówił do mnie po szwedzku. Oczywiście nie dostałam tej pracy, ale oni po jakiś dwóch tygodniach napisali do mnie, że jest rekrutacja na stanowisko recepcjonistki. Dostałam tę pracę. To jest pozytywna cecha Norwegów, że jeśli nabiorą zaufania do ciebie, to starają się pomóc. Nie zapominają o człowieku. W końcu po jakimś czasie wylądowałam na stanowisku, jakie miałam w Polsce.
Niezależnie od tego, jaką masz pozycję społeczną, nie martwisz się o pieniądze. Zarabiasz tyle, żeby żyć i jeszcze realizować marzenia. Pozbyłam się lęku, czy starczy mi na wszystko? Norwegia pozwoliła mi realizować wiele podróżniczych marzeń. W Polsce premiuje się pracowników z wyższym wykształceniem, a tutaj w Norwegii docenia się tak samo zawody wykonywane siłą rąk. Na przykład elektryk to bardzo dobry zawód w Norwegii i dobrze płatny. Stać go i na życie, i na egzotyczne wakacje.
Za każdym razem, gdy moja mama przylatuje, to ze schabem albo szynką w walizce. Kontrabanda cielęciny też się zdarza, bo tutaj w Norwegii jest horrendalnie droga. W ostatnim roku podskoczyły znowu ceny żywności. W większości jest ona z importu, bo Norwegia nie jest rolniczym krajem. Wyjście do restauracji to niemały wydatek. Alkohol też jest drogi. Na szczęście na lotnisku można się zaopatrzyć.
Nie mamy bliskich znajomych wśród Norwegów. W ogóle mało kto z obcokrajowców ma norweskich przyjaciół. Trzymamy się głownie z Polakami. Jedyne święto norweskie, które celebrujemy to Dzień Konstytucji 17 maja. Wielka rzecz - tego dnia dzieci ze wszystkich szkol w Oslo gromadzą się na paradzie przed Pałacem Królewskim, skąd rodzina królewska pozdrawia je machając dłonią. Są - koncerty, imprezy, wszyscy tego dnia są ubrani w ludowe norweskie stroje. Od samego rana pije się szampana. W tym roku z pewnością 17 maja będzie wyglądał inaczej - póki co nie ogłoszono jeszcze, jak ma przebiegać alternatywne świętowanie. Wszystkie inne święta, które obchodzimy są świętami polskimi. Wtedy też latamy, czy raczej lataliśmy do Polski.
Co więcej, mam Polkę w Norwegii, która robi dla nas te pierogi. Żyjemy tutaj z nastawieniem, że kiedyś wrócimy do Polski.