Zachęcam Was do sięgnięcia pamięcią do wspomnień z wakacji. Nie wiem, kiedy byliście dziećmi, ale bez względu na to, czy było to 20, 30, 40 lat temu, czy jeszcze dawniej, na pewno było inaczej niż dzisiaj. Chociażby z tego powodu, że będąc dzieckiem życie i świat odbiera się innymi zmysłami niż w dorosłości.
Jako dziecko wyjeżdżałam z rodzicami nad morze do Darłówka do domu wczasowego zakładu pracy mojego taty, do babci i dziadka do Chełma, samochodem do Bułgarii, czasami na obozy, wówczas jeszcze do NRD. Większość wakacyjnych tygodni spędzałam jednak w domu. Bez rozkładu dnia wymyślonego i narzuconego przez dorosłych. To był czas niczym niezmąconej samodzielności i wolności. Wolności nie tylko od szkoły, ale też tej od dorosłych. I poczucia, że nic nie musiałam, a pomimo tego, tak wiele się działo.
Łopiany i pokrzywy w moim ogrodzie i bąble na nogach. Niby piekły, ale patrzenie na nie jak rosną, dawało rodzaj satysfakcji. Rozłupywanie świeżych orzechów włoskich i ręce brudne od farbujących skórę łupin. W ostatnich tygodniach wakacji wynosiliśmy z domu igłę i nici, robiliśmy korale z jarzębiny. Zapach rozpadających się w rękach owoców jarzębiny przypominał o końcu laby.
Niebieski pelikan na terenowych kołach. Miałam wrażenie, że pasuje do mnie jak ulał. Godzinami przemierzałam Kielce na tym rowerze z moim bratem i zaprzyjaźnionym rodzeństwem. Byliśmy nierozłączni. Rano, zaraz po śniadaniu, wsiadaliśmy na rowery, trasy klarowały się same. Chociaż mieliśmy swoje ulubione. Na kielecką Karczówkę do lasu, na Kadzielnię, a czasami - to było odważne z naszej strony - nad Wierną Rzekę, 30 kilometrów za miasto. Kiedy spadaliśmy z rowerów i komuś "zdarło się kolano do krwi" robiliśmy opatrunki z babki lancetowatej. I jechaliśmy dalej.
Pamiętam piłkę, którą przywiozłam pewnego lata znad morza. Była w pożądanych neonowych kolorach. Grałam tą piłką z Ewą w dziesiątki pod domem, aż pękła, kiedy przez przypadek wpadła na płot. Gra polega na odbijaniu piłki o ścianę na różne sposoby bez upuszczenia jej na ziemię.
Nasze reguły byłe takie: 10 razy odbija się piłkę o ścianę dwoma rękami, jak w siatkówce, 9 razy prawą ręką, 8 razy lewą ręką, 7 razy oburącz, 6 razy na przemian: prawa ręka, lewa, pięć razy prawym kolanem, cztery razy lewym kolanem, trzy razy dwoma rękami z klaśnięciem, dwa razy główką, raz o ścianę, szybki obrót wokół własnej osi i złapanie. Po wykonaniu wszystkich zadań zaczynałyśmy od dziewiątek, później ósemki, itd. Ta gra była jak trans. Nigdy nam się nie nudziła. Czasami, kiedy jestem na spacerze z dziećmi i widzę idealną do gry ścianę bloku, przypominam sobie, że najbardziej lubiłam jednak siódemki.
I gra w gumę. Jeśli było nas do gry tylko dwie, gumę zahaczałyśmy o drzewo i skakałyśmy. Grałyśmy na kilku wysokościach: kosteczki, łydki, kolanka, uda, pas, pachy. W piątki i w skuchę. Było takie lata, nie pamiętam, może wakacje z trzeciej do czwartej, że gra w gumę tak nas wciągnęła, że schudłyśmy każda po kilka kilogramów, a nie byłyśmy okrągłymi dzieciakami. Pamiętam, kiedy po kilku godzinach skakania, wpadałam do domu głodna na kolację. Pomidory z naszego ogrodu ze śmietaną i z cebulą, chleb z masłem - pewnie nie tylko mój smak dzieciństwa.
Chciałabym, aby moje dzieci swoje dzieciństwo wspominały z równą nostalgią. Bardzo staram się, aby i w ich życiu był czas, kiedy same decydują, co chcą robić, z kim się bawić i gdzie iść. Takie dni, kiedy nie mają wokół siebie dorosłych, którzy organizują im każdą minutę, narzucają rozkład dnia, w tym rodzaj zabawy, gry, sporty. Stoją nad nimi z zegarkiem w ręku i gderają: Wstawaj, pakuj się, eksploruj, nie odpoczywaj, działaj, akcja, szybka kolacja, bo jutro znowu wstajesz i pędzisz dalej, bo zestaw kolejnych atrakcji już czeka. Ruszaj się, bo szkoda życia na próżnowanie i nudę, musisz być kreatywny/a, miej swoje pasje. Jakby nuda była czymś zakazanym, obarczona poczuciem wstydu i winy.
W moim dzieciństwie często się nudziliśmy. Nasi rodzice nie mieli obsesji, że muszą zapełnić nam kreatywnie i atrakcyjnie każdą minutę naszego życia podczas wakacji. Byli zawsze obok, ale nie w centrum. Nie wiem, może wyzwolona dziecięca energia nie budziła w nich poczucia, że muszą to uporządkować i wrzucić nas w kreatywny rozkład dnia, może nam bardziej ufali, a może nie bali się świata i czyhających niebezpieczeństw, tak jak my dzisiaj boimy się o nasze dzieci?
Kiedy myślę o wakacjach swojego dzieciństwa to czuję, jak duże mieliśmy poczucie sprawstwa, i tego, że tylko od nas zależało, czy dzień będzie udany, czy nie.
Kiedy się nudziliśmy siedzieliśmy na ławce, albo na przysłowiowym trzepaku. Wymyślaliśmy, w co się pobawimy, gdzie pójdziemy. Sami dla siebie byliśmy animatorami, przewodnikami, pomysłodawcami atrakcji. Czasami mądrych, a czasami szalonych, wiadomo.
Łaziliśmy po garażach, po drzewach, spadaliśmy z wysokich gałęzi. Czasami upadek był tak silny, że nie mogliśmy z bólu oddychać. Właziliśmy na czereśnie sąsiada, a ten przeganiał nas motyką. Wchodziliśmy na plac zabaw przedszkoli i czekaliśmy, czy i kiedy złapie nas stróż. Łaziliśmy po piwnicach i bramach i uciekaliśmy, kiedy spotkaliśmy tam śpiącego alkoholika.
A kiedy padał deszcz i nie mogliśmy wyjść z domu, siedzieliśmy w oknach i wypatrywaliśmy ostatniej kropli deszczu. Tylko po to, aby na jej widok zawołać, że "już można wychodzić".
A potem przychodził wrzesień i dorośli sobie o nas przypominali: rodzice, wychowawcy, nauczyciele matematyki, polskiego, trenerzy tenisa, nauczyciele fortepianu. Zaczynał się czas obowiązków i czas, kiedy to dorośli mówili, co mamy robić.