Kiedy ktoś kiedyś zapytałby mnie, jak wyobrażam sobie czas ciąży i początki macierzyństwa nie miałoby to nic wspólnego z rzeczywistością, z jaką musiałam się zmierzyć. Choć prawdopodobnie (i na szczęście) większość kobiet doświadcza ogromu pozytywnych emocji podczas tzw. stanu błogosławionego - ich czas skupia się na wyborze imienia dla dziecka, kompletowaniu wyprawki, urządzaniu pokoju, sesjach zdjęciowych, czy baby shower, to niestety moim hasłem motywacyjnym od początku drugiego trymestru było: przetrwać do terminu porodu. I chyba zrozumie to każda mama, której ciąża była zagrożona.
Początki ciąży były dla mnie przyjemne i łaskawe, aż do końca 12 tygodnia. Dowiedziałam się wówczas, że moja mama ma nowotwór piersi w stopniu zaawansowanym. Bardzo to przeżyłam. Kilka dni później dostałam silnego krwawienia i wylądowałam w szpitalu z diagnozą: poronienie zagrażające. I śmiało mogę powiedzieć, że to była jedna z najtrudniejszych chwil w moim życiu. Był grudzień, świąteczny czas, a ja byłam przerażona tym, czy nie stracę dziecka, czy nie stracę mamy. Kolejne miesiące były dla mnie znakiem zapytania... Od tego momentu moja ciąża oficjalnie była zagrożona, bo potem kiedy już miałam nadzieję na powrót do aktywności, dochodziły tylko kolejne problemy, które zatrzymywały mnie w łóżku: covid, półpasiec, arytmia serca, a w 22 tygodniu ciąży - skrócenie szyjki macicy, po którym już wiedziałam, że do 37 tygodnia ciąży będę musiała leżeć.
Ciągle słyszałam od lekarzy - obowiązuje panią oszczędzający tryb życia, - tryb tak zwanej leniwej królowej. Przez te miesiące mój narzeczony był większość czasu na szkoleniu za granicą, więc byłam sama w mieszkaniu, które z królestwem miało niewiele wspólnego. Ratowała mnie siostra, która mnie prawie codziennie odwiedzała, żeby chociażby wyrzucić śmieci czy podrzucić pieczywo. Żeby nie oszaleć, medytowałam i trzymałam się myśli, że niedługo mój partner zakończy szkolenie i będzie w domu, że moja mama pokona raka, a ja szczęśliwie dotrwam do rozwiązania.
W końcu nadszedł ten wyczekany czas. 9 czerwca wieczorem poczułam regularne skurcze. Pojechaliśmy do szpitala. Podczas porodu podobno wyglądałam pogodniej niż przez ostatnie miesiące ciąży. Usłyszałam od położnej: Pani jest taka uśmiechnięta, że w ogóle nie widać, że ma pani te skurcze, które się piszą na KTG. A ja po prostu cieszyłam się, że przetrwałam te tygodnie leżącej ciąży. Wreszcie poczułam się wolna i wiedziałam, że każdy mocniejszy skurcz przybliża mnie do spotkania z dzieckiem. Urodziłam naturalnie, bez znieczulenia.
"10 czerwca, godzina 8.10" - mówi głośno położna, unosząc mojego synka. Ale zaraz… "Czemu jest cały granatowy?" - to było moje pierwsze pytanie, gdy go zobaczyłam. Na szczęście płakał, oddychał i w ciągu kilku minut zrobił się różowy, ale mimo wszystko zabrano go do ogrzewacza ze względu na zasinienie skóry. Po dwóch godzinach dostaliśmy nasze dzieciątko i pojedynczą salę, więc pierwszy dzień na świecie synka, spędziliśmy we troje. Warunki w szpitalu mieliśmy naprawdę dobre.
Przez pierwsze doby z maluszkiem nie mogłam zmrużyć oka. W szpitalu większość czasu spędzał przy mojej piersi i spał. A ja cały czas na niego patrzyłam i wiedziałam, że moje życie będzie od tego momentu kręcić się wokół tego małego człowieka.
Jak tylko przywieźliśmy Janka do domu, zaczął dosłownie krzyczeć. Nie pomogła zmiana pieluchy, nakarmienie, noszenie na rękach. To był płacz nie do utulenia. Uniwersalne rady się nie sprawdzały. Nie rozumiałam, co się dzieje.
Były dni i noce, że płakałam razem z dzieckiem. Były to łzy przerażenia, bezsilności. Były to łzy tęsknoty za wolnością, za odpoczynkiem, za snem… Jednocześnie czułam ogromną miłość do Jasia i robiłam wszystko, żeby dowiedzieć się, co jest przyczyną jego napadów płaczu. Czytałam fora dla rodziców, jeździliśmy do najlepszych lekarzy. Byłam przytłoczona poczuciem odpowiedzialności. Czułam się wtedy, jakby ktoś zabrał mnie do innego świata, zupełnie obcego, w którym muszę nawet nie tyle, co nauczyć się funkcjonować, ale po prostu jakoś przetrwać. Być w pełnej gotowości 24 godziny na dobę, w połogu, przy anemii to duże wyzwanie. Trudno było mi się w tym wszystkim odnaleźć.
Na pierwszej wizycie u pediatry okazało się, że Janek, mimo, że ciągle jest przy piersi, za mało przybiera na wadze. Dostałam zalecenie: odciągać mleko i podawać co 3 godziny konkretną porcję. To mnie wykończyło. Każdą chwilę, gdy mały drzemał, spędzałam z laktatorem. Miałam nawał pokarmu, moje piersi były ogromne, obolałe, zaczerwienione, aż któregoś, dnia bardzo źle się poczułam. Miałam wysoką gorączkę. Ponad 39 stopni. Pomogła mi dopiero duża dawka leków przeciwbólowych i antybiotyk. Po tym kryzysie odciągałam mniej mleka i zaczęłam dokarmiać dziecko mlekiem modyfikowanym. Zaczęliśmy też rozumieć, czemu nasz maluszek ciągle płacze. Po kilku wizytach, u różnych lekarzy, okazało się, że to refluks i kolka. Bardzo pomógł nam osteopata. Po jednej wizycie nasz synek był spokojniejszy.
Janek zaczął ładnie przybierać na wadze. Miałam dosyć laktatora i chciałam znowu karmić bezpośrednio piersią, ale szybki wypływ nam na to nie pozwolił. Dziecko krztusiło się podczas jedzenia i wszystko dookoła było w moim mleku. Sposoby od doradczyni laktacyjnej niestety nie przyniosły efektów. Kolejne dwa miesiące wciąż byłam mamą KPI i dokarmiałam synka sztucznym mlekiem. Bałam się, że refluks jest jednak na tle alergicznym, więc wyeliminowałam wszystkie alergeny z diety. To była trudna dieta, nie czułam się dobrze, żywiąc się kilkoma produktami. Przeszliśmy na hipoalergiczne mleko modyfikowane. Chociaż czas pokazał, że po nim także nie było poprawy. Chciałam wrócić do karmienia piersią, ale nie było to tak proste, jak mi się wydawało. Synek odrzucał pierś, wolał butelkę. A ja nie miałam siły poświęcać znowu każdej chwili podczas drzemki syna na odciąganie mleka, czy wstawać w nocy, by odciągnąć mleko. Z jednej strony miałam ogromne wyrzuty sumienia, że nie udało mi się utrzymać laktacji, z drugiej strony - wiedziałam, że gdybym o nią dalej walczyła, nie byłabym w stanie zajmować się dzieckiem, bo psychicznie i fizycznie byłabym wyczerpana.
Przez jakieś 3 tygodnie nie odkładaliśmy synka do łóżeczka ze strachu, że się zakrztusi. Zrezygnowaliśmy też ze spacerów w wózku, bo Jaś źle się czuł w pozycji leżącej. Pomogła nam wtedy chustonosidło. Mieliśmy dyżury, a w dni pracujące narzeczonego przyjeżdżała do nas jego mama, moja siostra, albo ja jeździłam do swoich rodziców. W takim okresie nawet zrobienie przekąski, obiadu, czy sama obecność kogoś bliskiego, była wielkim wsparciem.
Teraz Jaś podrósł, kolki się skończyły, refluks częściowo ustąpił. Nadal synek bardzo dużo ulewa. Wciąż co chwilę robię pranie, bo wszystko jest ubrudzone mlekiem. Ale to jest nieważne. Moje dziecko zaczęło bardzo dużo się śmiać, uwielbia kontakt z ludźmi. Znowu z chęcią leży w wózku podczas spacerów. Przesypia noce. Jak tylko skończyły się te płacze, szybko z narzeczonym odzyskaliśmy siły i nauczyliśmy się organizować czas tak, aby każdy z nas miał chwile dla siebie. Mam to szczęście otaczać się wspaniałymi, pełnymi empatii ludźmi.
Teraz wiem, że w pierwszych tygodniach po porodzie nie tylko maluszek potrzebuje opieki. Kobieta także powinna w sposób szczególny zaopiekować się sobą, korzystać z pomocy bliskich i przede wszystkim dać sobie czas na zaakceptowanie i polubienie zmian. Bo macierzyństwo to pełna zakrętów, ale przepiękna droga.