Sesję zdjęciową Agnieszki wykonała fotografka Ania Berg. Więcej dzieł artystki zobaczysz na stronie Ania Berg Visual Stories lub na jej Instagramie.
Mam na imię Agnieszka i jest mi wręcz głupio, że jestem aż tak szczęśliwa. Spełniło się moje marzenie, którego istnienie uświadomiłam sobie dopiero cztery miesiące temu. Wtedy to właśnie Nela pojawiła się na świecie. Gdy po raz pierwszy wzięłam ją ramiona, zrozumiałam, jak bardzo jej pragnęłam. Jako 33-letnia kobieta nie wpisuję się wciąż aktualne w pewnych kręgach przekonania, że dziecko trzeba urodzić wcześnie. 25 lat to ostatni dzwonek. Nie żałuję, że czekałam. Pomijając względy medyczne, uważam, że wiek nie jest tak istotny. Ważne jest, by stało się to z miłości, z odpowiednią osobą. Wtedy jest szansa, aby także i początek naszej drogi jako matki - poród - był pięknym doświadczeniem. Mój taki właśnie był i o nim chcę opowiedzieć.
Historia mojego porodu zaczęła się tydzień przed datą wpisaną mojej córce w akt urodzenia. Wtedy poczułam "to" po raz pierwszy. Piszę "to", bo z perspektywy czasu wiem, że ze skurczami nie miało to nic wspólnego. To jakby porównywać wiosenny zefirek do tornada. Te kilka miesięcy temu skurcz kojarzył mi się ze skurczem łydki przy bieganiu, jakież było moje zdziwienie, gdy po czułam ból podbrzusza podobny do tego menstruacyjnego. Oczywiście w niczym nie przypominał skurczu nóg po górskiej wycieczce. Choć na izbie przyjęć nie mieli wątpliwości, że mam skurcze przepowiadające, nie chciałam zostawać w szpitalu "na wszelki wypadek". Wolałam na właściwy moment poczekać w domu. Na własne życzenie wypisałam się oddziału. To była dobra decyzja. Stres i szpitalny dyskomfort nie były dobre ani dla mnie, ani dla mojej córki. Nie chciałam porodu z kroplówką wbitą w żyłę, z balonikami w pochwie, nakłuwaniem kręgosłupa. Póki miałam więc możliwość decyzji, skorzystałam z niej. Wróciłam do domu i zabrałam się za wywoływanie porodu tradycyjnymi metodami. Dlaczego? Może to właśnie mój wiek dał mi dojrzałość, by mieć pewność, jak chcę przeżyć swój poród. Nie chciałam wspominać pierwszego spotkania jako "rzeźni na porodówce". Udało się, choć łatwo też nie było, bo na własne życzenie zrezygnowałam ze znieczulenia. Potrzebowałam tego. Nie po to, aby coś komuś udowadniać. Tak czułam.
Uważałam, że tak w pełni doświadczę porodu, swojego ciała. Chciałam całą sobą czuć każdą sekundę tego wydarzenia, na które tak czekałam. Nastawiłam się na więc na wielkie wydarzenie dla mojego ciała i dla mojej głowy. Stawiałam sobie za cel pełną ochronę krocza. Na długie miesiące przed porodem dużo czytałam i ćwiczyłam. Trenowałam mięśnie dna miednicy, masowałam krocze, chodziłam na zajęcia do specjalnej trenerki. Podchodziłam z głową do porodu i wydaje mi się, że wbrew pozorom to właśnie w głowie zaczyna się droga do pięknego porodu. O strach czy wątpliwości porodowe nietrudno. Nie tylko z tego względu, że mrożące krew żyłach newsy czy doniesienia o oburzających praktykach w polskich szpitalach wręcz nas zalewają. Strach przed porodem jest naturalny, wdrukowany w kolejny kobiece pokolenia. Ja nie chciałam jednak, aby to on definiował mój poród. Dziś, gdy tulę w ramionach moją Nelcię, wiem, że mi się udało. Do 9 marca 2023, kiedy moja córka pojawiła się na świecie, wracam ze łzami w oczach, lecz są to łzy radości.
Tydzień przed porodem zabrałam się za naturalne metody wywoływania porodu. Piłam więc hektolitrami herbatki z liści malin, olej z wiesiołka. Jadłam daktyle (po kilka dziennie). Niestety, to nie przynosiło absolutnie żadnych efektów. Dowiedziałam się natomiast o metodzie "4xS" - stymulacja sutków, schody, spicy food (z ang. ostre jedzenie - przyp. red) oraz seks. Więc 8 marca z zapałem zabrałam się do dzieła. Na pierwszy ogień poszła stymulacja sutków (idealny początek Dnia Kobiet, prawda?). Gdy już pobawiłam się swoimi piersiami, przyszedł czas na schody. Wyobrażam sobie, że sąsiedzi, którzy widzieli przez wizjer ciężarną w dziewiątym miesiącu ciąży, wdrapującą się na szóste piętro, pewnie modlili się, aby wody nie odeszły mi na ich wycieraczce. Zrobiłam takie dwie rundki z wysokim podnoszeniem kolan. Gdy mąż wrócił z pracy, przyszedł czas na jego wkład. Najpierw zrobił swoją rewelacyjną pizzę, specjalnie dla żony okraszoną dużą ilością pikantnych przypraw, a następnie był seks. Gdy 8 marca skumulowałam wszystkie cztery "es", tak 9 marca około 6 rano obudziłam się z dziwnym uczuciem. Coś się zaczęło dziać. Męża jednak mimo wszystko wysłałam do pracy. Miał poumawianych pacjentów, więc nie mógł ich tak po prostu odwołać. Umówiliśmy się, że zaliczy pilne wizyty, resztę odwoła i za kilka godzin będzie w domu.
Ja w tym czasie umyłam włosy, ogoliłam się, zrobiłam sobie ostatnie selfie z brzuszkiem. Mój domowy salon piękności szybko zamienił się salę do fizjoterapii. Bolało jak diabli, ale wyposażona w umiejętności naturalnego łagodzenia bólu radziłam sobie. Gdy o 11:30 trafiliśmy do szpitala, miałam już sześć cm rozwarcia, pół godziny później - 12. Wśród personelu panika, a może to była po prostu wypracowana latami praktyki mobilizacja. Szybko wsadzili mnie na wózek i w pośpiechu przewieźli na oddział. Nie ulegałam jednak tej nerwowości. Nastawiałam się pozytywnie. Otoczenie temu sprzyjało. Porodówka była bardzo nastrojowa - wszędzie ciepłe kolory, odpowiednie światło. Małe rzeczy, ale mają znaczenie.
Mój mąż Dawid był przy porodzie, bo bardzo chciał być. Nie widział innej opcji. W końcu to nasze dziecko. Tak samo jak ja nie mogłam się wypisać z imprezy i powiedzieć: "nie, dziękuję, nie chcę przy tym być", tak samo podchodził do tego on. Jego obecność była bezcenna. Choć bóle były silne, to przytulanie, jego pełne czułości dłonie i masaże sprawiały, że miałam siłę. Dawałam radę. Może zawdzięczam to jego obecności, może mojemu przygotowaniu psychicznemu, a może wysokiemu progowi bólu? Nie wiem, chcę myśleć, że wszystko było właśnie tak, jak powinno. Co nie znaczy, że lekko i przyjemnie. O nie.
Im bliżej było końca, tym wszystko stawało się intensywniejsze. Ból był przytłaczający, przeszywający całe ciało. Poczuł to też na własnej skórze mój mąż. Stał obok, gdy w spazmach wyginałam się na łóżku porodowym i ja bezwiednie zaciskałam pięści na tym, co było w pobliżu. Pech chciał, że akurat pod ręką były mąż, a konkretnie jego krocze. Dwa centymetry dalej i mogłabym go pozbawić szans na kolejne ojcostwo. Na szczęście wyszedł bez większych obrażeń.
Wiedza, którą przyswajałam przez ostatnie dziewięć miesięcy, przydała się. Przy skurczu zamykałam oczy, aby nie popękały naczynka. Śpiewałam, krzyczałam, wydobywałam z siebie różne dźwięki. W pewnym momencie moje ciało przejęło kontrolę. Wszystko, czego je wcześniej nauczyłam, mogło teraz ujawnić się w całej okazałości. Niewiele pamiętam z najbardziej intensywnych momentów. Jak relacjonował mi mój mąż potem, wyszło ze mnie zwierzę. Nie mówię to tylko o biologicznym aspekcie. Ponoć do położonej rzuciłam: "Weź mi, ku*wa, tę nogę wyprostuj!". Na co dzień nie używam takich słów, widać wtedy coś takiego musiało wydobyć się z moich ust. Takie okoliczności zmieniają wszystko.
Poród trwał siedem godzin i każdą z nich wspominam bardzo dobrze. Nawet teraz trzymając na rękach moją grymaszącą córeczkę, uśmiecham się. Łzy szczęścia lecą mi po policzkach. Było to ważne, ogromne, świadome przeżycie. Moje doświadczenia są tak inne od tego, co słyszałam wcześniej. Najbliższe grono przedstawiało mi poród jako coś strasznego. Wydarzenie tak okropne, że nie będę chciała mieć więcej dzieci. "Trauma, którą na szczęście wypiera się z pamięci" - mówili. "Nikomu się nie życzy, ale trzeba przeżyć" - słyszałam. "Najgorszy ból w życiu" - powtarzano jak mantrę. Może i na tamtą chwilę - tak, to był najgorszy ból w życiu. Jednak przez to, jak go przeżyłam - świadomie, mierząc się odważnie z każdą sekundą, minutą - sprawiło, że dziś jestem pewna jednego: zniosę absolutnie wszystko. Dla mojej córki jestem w stanie zrobić więcej, niż może mi się wydawać. To, że my, kobiety, przechodzimy przez poród, ciążę, czyni z nas bohaterki bez peleryny. Jesteśmy w stanie poświęcić wszystko, byleby nasze dziecko urodziło się zdrowe.
Wiem, że moje doświadczenie porodu wynika nie tylko z mojego nastawienia psychicznego i przygotowania fizycznego. Bycie huraoptymistką nie wystarczy, jeśli zabraknie życzliwych przewodniczek. Moje położne ze szpitala takie właśnie były. Wspierały mnie w moich wyborach. Czułam, że moje cele są też ich. Szanowały mnie jako człowieka i jako pacjentkę. Nie naruszono moich granic, zaakceptowano moje decyzje i nie przymuszano mnie do ich zmiany, żeby im było łatwiej. Czułam ich obecność. Tak pięknie do mnie mówiły. Jakby siedziały w mojej głowie, wypowiadały dokładnie to, co mogło mi pomóc, bym się nie zatraciła w bólu, nie zgubiła w momencie, kiedy właściwie cały czas czuje się jeden wielki skurcz. "Zaakceptuj ten ból. To jesteś ty, twoje ciało, twoja córka". Do dziś pamiętam słowa położnych. Nie przywołują one we mnie jednak wspomnienia bólu, lecz wielkiej miłości. Cały czas mówiły, jak ustawić miednicę, jak kaszlnąć. Robiły wszystko, aby nie doszło do pęknięcia, aby nie było potrzebne nacięcie. Przeprowadziły mnie przez poród tak, jak sobie wymarzyłam - świadomie i z miłością. To było piękne, dziękuję im za to. Żałuję, że nie każda kobieta może spotkać na swojej drodze takie osoby. To bestialstwo odbierać kobietom moc i piękno tego doświadczenia. Siła, jaką zbudował we mnie poród, miała mnie samej niebawem się przydać. Leżąc z Nelą na szpitalnym łóżku, nie wiedziałam jeszcze, że najtrudniejsze dla mnie miało dopiero nadejść.
Niewiele mówi się o połogu. A szkoda, bo to wymagający nie tylko fizycznie, lecz także przede wszystkim psychicznie czas. Ciążowo-porodowe laboratorium chemiczne w naszym organizmie radykalnie i z dnia na dzień zmienia swój profil. Już nie hodujemy człowieka wewnątrz nas, lecz teraz musimy o niego dbać, kochać go i go wykarmić własnym mlekiem. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że połóg to do tej pory moje najgorsze macierzyńskie doświadczenie. Baby blues mnie przeczołgał. Płacz i bezsilność totalnie ogarniająca ciało i głowę. Ja płakałam, córka płakała, więc ja płakałam jeszcze mocniej, bo widząc jej łzy i moją niemoc, serce rozpadało mi się tysiące kawałeczków. Momentami totalnie sobie nie radziłam. Wątpiłam w siebie jako matkę. "Czy ja się w ogóle nadaję?". Nie potrafię wracać do tamtych chwil bez emocji. Łzy skapują mi po policzkach, a ja patrzę w te ufne roześmiane oczka Neli, która właśnie pije moje mleko. Czuję jej bezgraniczną miłość i przepełnia mnie szczęście. Połóg był trudnym momentem, ale poradziliśmy sobie. Nie ja sama, ale ja, mój mąż i nasza córka. Choć za żadne skarby nie chciałabym znów tego przeżywać, to wiem, że także przez takie momenty staliśmy się tak zgranym zespołem. A nawet nie zespołem. Czymś więcej, rodziną. I to taką, o jakiej zawsze marzyłam. Może być coś wspanialszego?
Agnieszka jest kolejną bohaterką naszego cyklu "Szczerze po porodzie", platformy, którą stworzyliśmy w naszym serwisie specjalnie po to, aby mamy mogły opowiedzieć o swojej historii porodu. Każda jest inna, każda jest wyjątkowa, w każdej jest miłość i moc, jaką mają tylko kobiety.