Magda: 10 lat temu dostałam propozycję pracy w Londynie, w "Dzienniku Polskim", najstarszej polskiej gazecie w Wielkiej Brytanii. A do Szkocji trafiłam za sprawą mojego partnera (a obecnie męża), z którym wcześniej byłam w związku na odległość. Zamieszkaliśmy razem w Edynburgu. Szkocja bardzo mnie intrygowała i byłam ciekawa życia w tym kraju. Stwierdziłam: Dlaczego nie?
Absolutnie nie. Chociaż nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, to w końcu w Szkocji się zakochałam. Postanowiłam zapuścić tu korzenie.
Tak. Ale w innej kolejności (śmiech). Okres mojej ciąży przypadł na trzecią falę pandemii koronawirusa. Powiem szczerze, że ceniłam sobie to, że miałam względny spokój, mogłam sobie wszystko poukładać w głowie i przygotować na nadchodzące zmiany. Z drugiej strony stresowałam się, że zachoruję i obawiałam się kolejnych lockdownów, co mogłoby wpłynąć na przebieg porodu. Wielka Brytania borykała się w tym czasie także z problemem z dostawami wielu produktów i zdarzało mi się iść na zakupy o 6 rano, żeby dostać świeże owoce i warzywa. Ale były też jasne strony. Spędziliśmy z partnerem romantyczne, kameralne święta Bożego Narodzenia tylko we dwoje (po raz ostatni!), w czasie których mój partner mi się oświadczył. Wzięliśmy sekretny ślub w najpiękniejszym miejscu w Szkocji, dolinie Glencoe z widokiem na nasze ulubione góry. Pamiętam, że jednego dnia miałam wizytę u położnej, odbierałam obrączki od jubilera i kupowałam płytki do łazienki, bo jeszcze w tym czasie robiliśmy remont. Nie nudziłam się (śmiech).
Bez komplikacji, na szczęście! Gdy opowiadam koleżankom, że przez całą ciążę nie widział mnie lekarz ginekolog, to przecierają oczy ze zdziwienia. Ale w Szkocji tak to wygląda - przynajmniej w ramach bezpłatnej narodowej służby zdrowia, czyli NHS - szkockiego odpowiednika NFZ. Jeśli wszystko jest w porządku, ciążę prowadzi położna. Na początku też byłam zaskoczona, ale z perspektywy czasu myślę, że to nie jest taki zły system. Bo jeśli jest najmniejsze podejrzenie, że coś jest nie tak, to położna i tak kieruje od razu na dodatkowe badania do szpitala.
Przez całą ciążę są tylko dwa. Jeśli jednak są najdrobniejsze odchylenia od normy, robi się dodatkowe. Ja miałam taką sytuację dwa razy, ponieważ mój brzuch w ocenie położnej był zbyt mały. Każde USG było dla mnie stresem, więc częściej wykonywane byłyby niekorzystne dla mnie i dla dziecka. Badania są wykonywane przez radiologa i jeśli ten zauważy jakieś nieprawidłowości, kieruje pacjentkę na konsultacje do lekarza ginekologa lub położnika. W moim przypadku nie było takiej potrzeby.
Mniej więcej sześć tygodni przed porodem dostajemy tzw. baby box. W pudle, które może potem służyć jako łóżeczko dla noworodka, znajdują się wszystkie rzeczy niezbędne na start: ubranka w kilku rozmiarach, cieńsze i grubsze, czapeczki, skarpetki, kocyk, materac do wyłożenia dna kartonu, gryzak, książeczki, mata do zabawy, maskotka, szczoteczka i pasta do zębów, pilniczki do piłowania małych paznokietków. Jest też trochę ulotek na temat dostępnego wsparcia dla młodych rodziców oraz reklam produktów dla dzieci, vouchery na pieluchy wielorazowe, termometry, kompresy na sutki, a także… prezerwatywy. Bo w Szkocji duży nacisk kładzie się na antykoncepcję po porodzie.
Niestety nie. Był bardzo wyczerpujący i stresujący. Pierwsze skurcze pojawiły się w nocy z soboty na niedzielę, w tzw. Jubilee Weekend, czyli weekend obchodów platynowego jubileuszu królowej Elżbiety II. Na początku co 15-20 minut, potem coraz częściej. Nad ranem skurcze były już co 3-4 minuty. Pojechaliśmy do birth centre, czyli przyszpitalnego domu narodzin, w którym miałam rodzić. Położna oceniła rozwarcie na 1 cm i zasugerowała powrót do domu, ponieważ tam łatwiej będzie o produkcję oksytocyny. Wróciliśmy. Po południu skurcze ustały na dwie godziny, dzięki czemu mogłam się zdrzemnąć. W nocy znów były co 5-10 minut, raz mocniejsze, raz słabsze. Nad ranem w poniedziałek wypadł mi czop śluzowy, a skurcze stały się znowu częstsze i regularne. Pojechaliśmy do birth centre, gdzie częstotliwość skurczy znów spada. Jednak, ponieważ to była już nasza druga wizyta, przyjęto nas, przydzielono pokój, położną, która podała mi morfinę, abym mogła się trochę przespać. Pod koniec dnia zmierzono mi znowu rozwarcie. Okazało się, że jest 1,5 cm. Popłakałam się. Położna zaproponowała przeniesienie na oddział szpitalny, gdzie zostanie mi podana oksytocyna i epidural. Odmówiłam. Znów pojechaliśmy do domu, jednak tam od razu bardzo dramatycznie odeszły mi wody. Było dużo krwi. Z powrotem do birth centre.
Tak, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. Na miejscu okazało się, że tętno dziecka jest nierówne, źle znosi kolejne skurcze, krwawię z dróg rodnych. Wezwano na konsultację lekarkę ze szpitala, która stwierdziła, że teraz to już nie mam wyboru, trzeba przenieść nas na oddział. W szpitalu podano mi oksytocynę. Mimo podpięcia do kroplówki mogłam chodzić po pokoju, chociaż byłam bardzo słaba. Było mi gorąco, rozebrałam się do bielizny. Nie mogłam jeść, synek, który już był w kanale rodnym zablokował moczowód i odbytnicę, więc nie mogłam się wypróżnić, co było bardzo niekomfortowe. W pewnym momencie zaczęłam się trząść. Położna zmierzyła mi temperaturę, okazało się, że mam gorączkę. Przyszedł lekarz, który stwierdził sepsę i odwodnienie, więc podano mi antybiotyk i elektrolity. Podłączono mnie do aparatu mierzącego ciśnienie co kilka minut oraz pulsoksymetru, założono cewnik i wtedy zgodziłam się na znieczulenie. Resztę pamiętam jak przez mgłę. Byłam wykończona, miałam majaki, nie rozumiałam poleceń wydawanych przez lekarza. Wydawało mi się, że jest tam moja mama, która strofuje mnie, że się garbię. Obkładano mnie lodem i zimnymi kompresami.
Tak. Lekarz powiedział, że trzeba je jak najszybciej wyciągnąć. Powiedział, że musi mnie naciąć, a następnie użyć vacuum, czyli próżnociągu. To było coś, czego najbardziej się bałam i czego chciałam uniknąć. Kleszczy lub vacuum. Miałam już pełne rozwarcie, powiedziałam lekarzowi, że chcę spróbować urodzić sama, zgodził się, ale po jego minie widziałam, że raczej wątpił w powodzenie tej próby. Powoli rozkładał i przygotowywał swój sprzęt. Parłam z całych sił, jakby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię. Lekarz, widząc, co się dzieje, przerwał rozkładanie sprzętu i zawołał, że widać główkę. Cała akcja trwała 8 minut. Synek nie płakał. Gdy go zobaczyłam, moje pierwsze słowa brzmiały: "Jaki on jest cichutki, czy on oddycha?!" Był lekko przyduszony, ale oddychał. Dostał 8 punktów. Była 1:40 w nocy w środę, około 80 godzin od pojawienia się pierwszych skurczy.
Na sali poporodowej na oddziale patologii ciąży spędziłam niecałe dwie doby. Byłam tam z trzema innymi kobietami, każda po trudnym porodzie. Źle się tam czułam, płaczące dzieci, jęczące mamy i hałaśliwi odwiedzający nie pozwalały mi odpocząć i się zregenerować. Zaoferowano mi transfuzję krwi, ale odmówiłam, bo to by oznaczało, że muszę zostać kolejne 2 dni. Chciałam jak najszybciej wrócić do domu. Świeżo upieczone mamy przez pierwsze dni po powrocie do domu są otoczone opieką położnych.
Bardzo, ale to nie koniec. Później zostałam przekazana pod opiekę zespołu health visitors, czyli pracowników niemedycznych, ale odpowiednio przeszkolonych, aby monitorować stan mamy i dziecka. Do zadań health visitorki należy m.in.: wsparcie przy karmieniu piersią - każda jest certyfikowanym doradcą laktacyjnym - badanie kondycji fizycznej i psychicznej mamy, mierzenie i ważenie, obserwowanie rozwoju dziecka, odnotowywanie tzw. kamieni milowych, a w razie potrzeby przekierowanie do lekarza specjalisty. Mama i dziecko dostają też od nich suplementy diety (witaminę D) i podstawowe leki (np. paracetamol). Częstotliwość wizyt jest uzależniona od potrzeb. U nas ze względu na moją depresję poporodową i na problemy z przybieraniem na wadze synka przez pierwsze pół roku mieliśmy wizyty co miesiąc, potem co dwa. Na ostatnim bilansie "na roczek" nasza health vistorka powiedziała nam, że widzimy się za rok.
Niemałym (śmiech). Nauczyło mnie zaradności, samoorganizacji i pewności siebie. Wiem, że mogę na sobie polegać, że dam radę, bo nie mam wyjścia! Trzeba coś załatwić? Pakujemy brzdąca do wózka i jedziemy załatwiać. Jest spotkanie towarzyskie i akurat mamy opiekę dla malucha? Idziemy! Taka okazja może się nie powtórzyć! Jakbym się oglądała na to, czy ktoś mi pomoże, to siedziałabym tylko w domu w piżamie (choć i takie dni się zdarzają). Tymczasem mój syn, zanim skończył rok, był już na trzech kontynentach.