Pierwszy plecak kupiła mi mama na "bazarku na dołku", czyli dzielnicowym odpowiedniku Złotych Tarasów w wydaniu lat 90. Do mizernego papiernika wdzierał się zapach jabłek od rolnika z Grójca, który sprzedawał je z Żuka naprzeciwko. Na ścianie z falistej blachy wystawione były trzy modele tornistrów. Żaden mi się nie podobał. W tym, który ostatecznie został mi kupiony, podobało mi się, że był nowy i że sama mogłam go wybrać.
Wspomnienia te wracają, gdy czytam o piórnikach za 350 zł i tornistrach za 400 zł. Choć mnie wyprawkowy amok jeszcze nie dotyczy, trudno nie zadać pewnych pytań. Czy to na pewno najlepsze, co możemy zrobić dla dziecka? Nie chodzi nawet o niemoralną wręcz liczbę zer na paragonie ani o czas, który konsumują poszukiwania idealnego egzemplarza w internecie, a nawet nie o fakt, że za kilka miesięcy te piękne rzeczy powiększą strefę odpadów, która zostanie z nami na tysiące lat. Wierzę, że rodzice robią wszystko dla dobra dziecka. Boję się jednak, że nas, rodziców, głos pokolenia Ikea wyrażany jako "mieć zamiast być" zwiódł na manowce. To nie idealny plecak będzie dla dziecka najważniejszy.
Wyprawka jest ważna. Trzeba przecież w szkole mieć plecak, zeszyty, kapcie itd. Psychologowie od lat wskazują, że wspólne kompletowanie wyprawki pomaga dziecku oswoić doświadczenie wejścia w nowy rok szkolny. Jednak to, sprawdza się w tym podejściu, to nie sam aspekt nowości, a wpływu. Uczeń przygotowuje się psychicznie na wrześniowe obowiązki, bo podejmuje samodzielne decyzje. Powoli buduje swoją tożsamość. Przejmuje, choć w części, stery swojego życia.
Wybór zeszytu czy kredek wbrew pozorom może stanowić wzmocnienie poczucia sprawstwa i kontroli. To nic złego, że jeśli dziecko lubi Minecrafta, to szukamy najlepszego plecaka z tym motywem. Jeśli jednak na pójściu do paczkomatu kończy się wspólne myśleniu o wyprawce, to niestety za mało. Nawet jeśli otoczymy dziecko najpiękniejszymi, najdroższymi, najbardziej wymarzonymi rzeczami, nadal to będą tylko rzeczy. Rzeczy, które go nie przytulą, nie opowiedzą mu o tym, jak boli odrzucenie, jak cieszy przyjaźń i że jedynka nie definiuje go jako człowieka.
Kiedy już więc kupimy wszystko z wyprawkowej listy, zatroszczmy się o to, co dziecku najbardziej się przyda, wyposażmy je w coś jeszcze. Dajmy mu zbroję ze wspierających słów i poduszkę bezpieczeństwa z zawsze otwartych ramion. Żaden piórnik czy plecak nie zastąpią komunikatów opartych o akceptację i życzliwość. Każdy rodzic wie jednak, jak trudno czasem ubrać we właściwe słowa to, co czujemy. Gdy emocje biorą górę, pomocna może okazać się przykładowa lista wspierających zdań. Co mówić dziecku i jak? Oto propozycje naszej redakcji. Dodalibyście coś jeszcze?
Nowy rok szkolny to czas, kiedy jako rodzice bardzo przeżywamy nowe wyzwania naszych dzieci. Dajmy jednak sobie przestrzeń na własne emocje, zwłaszcza jeśli jesteśmy mamą lub tatą pierwszoklasistki lub pierwszoklasisty. To w porządku, jeśli czujemy niepewność, obawy, podekscytowanie. Uświadomienie sobie takich emocji to pierwszy krok, by własnymi lękami lub oczekiwaniami nie przytłoczyć dziecka.
Przed nami rok pełen rodzicielskich wyzwań. Sprawdziany, obowiązki, oceny itp. z pewnością wygenerują masę sytuacji, z którymi może nie być łatwo sobie poradzić. Co więcej, na pewno popełnimy błąd. Na pewno nie uda nam się mówić w tak doskonały sposób, jak specjaliści od komunikacji, na pewno poczujemy się przytłoczeni albo wyczerpani. Nie musimy być jednak ekspertami w każdej dziedzinie. Wystarczy, że jesteśmy ekspertami w jednej: miłości do naszego dziecka. Wbrew pozorom wystarczą te najprostsze słowa: "jestem", *"słucham", "widzę", "rozumiem", "dziękuję" i - jeśli coś nam nie wyjdzie - "przepraszam".