Marcel Moss: W szkole przeżyłem piekło. Nikt nie stawał w mojej obronie

Marcel Moss jest autorem wielu książek, w tym thrillerów. Inspiracje czerpie ze szkolnych traum, o których dziś mówi otwarcie. Wielu czytelników wyznało, że doświadczyło podobnych sytuacji. - Koledzy z klasy potraktowali mnie jak śmiecia. W tamtej chwili myślałem, że umarłem - wspomina.

Wydaje mi się, że teraz o wiele częściej niż kiedyś mówi się o zjawisku bullyingu wśród dzieci i młodzieży. Wcześniej był to temat trochę zamiatany pod dywan. Jak wspominasz okres szkoły?

Marcel Moss: Chociaż w ostatnim czasie temat przemocy rówieśniczej zyskuje coraz większy rozgłos, dane statystyczne są bezlitosne. Niestety, przemoc wśród dzieci i młodzieży nasila się z roku na rok, co pociąga za sobą druzgocące konsekwencje. W swojej najnowszej powieści zatytułowanej "Już nikt mnie nie skrzywdzi" (5. tom serii thrillerów młodzieżowych "Liceum Freuda") na początku każdego rozdziału zamieszczam statystyki z oficjalnych raportów. Myślę, że przy okazji tego pytania warto wspomnieć, iż w ciągu ostatnich siedmiu lat wskaźnik samookaleczeń wśród dzieci i nastolatków wzrósł aż o 130 proc. To dramatyczny wynik. Co się zaś tyczy moich wspomnień z czasów szkolnych: staram się je przywoływać tylko przy okazji pisania książek. Dojrzałem, zdystansowałem się i zbudowałem w sobie poczucie własnej wartości. W niczym już nie przypominam tamtego stłamszonego chłopaka. Cytując moją powieść: "już nikt mnie nie skrzywdzi".

Jakich form bullyingu doświadczałeś?

Marcel Moss: Stosowano wobec mnie zarówno przemoc fizyczną, jak i psychiczną. Zaczęło się w pierwszej klasie gimnazjum, gdy do mojej wiejskiej szkoły dołączyli uczniowie z jeszcze mniejszych miejscowości. Jak na ironię, moja mama pracowała wówczas jako nauczycielka w szkole mieszczącej się w jednej z tych wiosek. Wcześniej była nawet wychowawczynią kilku moich oprawców. To nauczycielka z powołania, która zawsze traktuje podopiecznych z szacunkiem i troską. Wierzyła, że jej ulubieńcy choćby ze względu na nią obdarzą mnie sympatią. Stało się na odwrót. Szybko zostałem wytypowany na potencjalny cel. Powód był banalny: nie umiałem grać tak dobrze w piłkę nożną jak inni chłopcy. Dla słabszych uczniów, którzy prześlizgiwali się z klasy do klasy, wartość człowieka wyznaczała bowiem sprawność fizyczna. Czuli też, że wystraszony i zakompleksiony Marcelek nigdy by się im nie postawił.

Bardzo szybko do grupy oprawców dołączyli kolejni uczniowie, w tym jeden z moich przyjaciół z dzieciństwa, z którym spędziłem lata na bieganiu po boisku, tworzeniu bazy nad wiejskim stawem czy jeżdżeniu na rowerach od rana do wieczora. Nie zapomnę, jak pewnego dnia, w pierwszych miesiącach nauki w gimnazjum, szliśmy razem do szkoły i normalnie rozmawialiśmy. Tymczasem po przekroczeniu progu budynku chłopak natychmiast zmienił front i publicznie mnie wyśmiewał. Nie mogłem wtedy zrozumieć takiego zachowania. Oprócz drwin nieobce było mi popychanie, szczypanie, bicie czy kradzież rzeczy. Przy okazji tego ostatniego warto dodać, że według danych policji w 2021 roku na terenie polskich szkół odnotowano 664 kradzieże cudzych rzeczy. Więcej artykułów o tematyce dotyczącej edukacji i szkolnictwa przeczytasz na stronie Gazeta.pl.

Z kolei najokrutniejszy akt przemocy, którego doświadczyłem, opisałem ze szczegółami w thrillerze "Nie wiesz wszystkiego" (1. tom "Liceum Freuda"). W jednej ze scen złośliwy uczeń rzuca plecakiem pełnym książek w główną bohaterkę, Martę. W przeszłości tamta scena nieustannie powracała do mnie w koszmarach. Wyobraź sobie, że siedzisz przy ścianie w oczekiwaniu na lekcję, rozmawiasz spokojnie z koleżanką, a nagle czujesz potworny, promieniujący po całej głowie ból, po którym następuje ciemność. Powiem wprost: koledzy z klasy potraktowali mnie jak śmiecia. W tamtej chwili myślałem, że umarłem. Na szczęście szybko oprzytomniałem, zacisnąłem zęby i mimo potwornego bólu kontynuowałem rozmowę z pokerową miną. Nie chciałem sprawić oprawcom satysfakcji. 

Zobacz wideo Jakie są problemy polskiej edukacji? "Każdy musi iść na korki" [SONDA]

Strach przed oprawcami dominował twoje szkolne życie? Był tak silny, że odwracał uwagę od nauki i utrudniał skupienie na lekcjach?

Marcel Moss: Przy okazji tego pytania wspomnę o tym, że oprócz przemocy w szkole od najmłodszych lat doświadczałem przemocy ze strony agresywnego ojca. To właśnie on, a raczej negatywne emocje, które przez te wszystkie lata kumulowały się we mnie względem niego, zainspirowały mnie do stworzenia postaci ojca nastoletniego Maksa Hajdera w thrillerze "Już nikt mnie nie skrzywdzi". Jednocześnie chciałbym podkreślić, że książkowy ojciec to postać fikcyjna. Ten prawdziwy rzadko stosował wobec domowników przemoc fizyczną. Były to raczej wieloletnie emocjonalne tortury, zakompleksianie, tworzenie atmosfery strachu i niepewności w domu, krzyki, wyzwiska i manipulacje. To taki typ człowieka, który zawsze siada w pierwszym rzędzie w kościele i jest uwielbiany przez sąsiadów, a po zamknięciu drzwi domu zmienia się w kata. Nikt oprócz nas nie znał jego prawdziwej twarzy. Proszę sobie zatem wyobrazić, co czuł w tamtym okresie ktoś taki jak ja. Byłem zdolnym uczniem, który nie musiał się dużo uczyć, by zdobywać dobre oceny. Gdy jednak na stres doświadczany w domu nałożył się strach wobec szkolnych oprawców, kompletnie się posypałem. W pierwszej klasie gimnazjum po raz pierwszy nie dostałem na koniec roku świadectwa z paskiem. W efekcie ojciec przez całe wakacje niszczył mnie psychicznie. Do drugiej klasy gimnazjum przystąpiłem odarty z resztek pewności siebie.

Czy dorośli i inni uczniowie nie reagowali, gdy widzieli różne formy przemocy?

Marcel Moss: Nikt nigdy sam z siebie nie stanął w mojej obronie. Pamiętam, że raz wychowawczyni na moją prośbę odzyskała piórnik, który kilka lekcji wcześniej ukradli mi koledzy z klasy. Oczywiście miałem z nimi później z tego powodu jeszcze większe problemy, dlatego już nigdy nikomu na nich nie doniosłem. Generalnie wydaje mi się, że mało kto dostrzegał stosowaną wobec mnie przemoc. Inni zaś nie uważali jej za nic poważnego. Wiele osób z klasy w sytuacjach sam na sam zachowywało się w stosunku do mnie normalnie. Możliwe, że w szkole ulegali presji grupy i woleli się nie wychylać. Tyczy się to zresztą również nauczycieli. Pamiętam, jak kilku moich oprawców wymusiło na nauczycielce przyznanie mi niższej oceny z odpowiedzi. W efekcie zamiast piątki dostałem czwókę. Po lekcji podszedłem do nauczycielki i zwróciłem jej uwagę. Powiedziałem, że nie powinna była ulegać presji. Usłyszałem wtedy: "Nie martw się, Marcel, i tak dam ci piątkę na koniec roku". Nie miałem do niej żalu. To była mała miejscowość i wszyscy wiedzieli, że ta kobieta zmagała się w domu z agresywnym mężem alkoholikiem. Jej wyniesiona z domu słabość była notorycznie wykorzystywana przez uczniów.

Miałeś w kimś wsparcie?

Marcel Moss: Jak wynika z raportu "Dzieci się liczą 2022" opublikowanego przez Fundację "Dajemy Dzieciom Siłę", 7 proc. dzieci twierdzi, że nie ma przy sobie żadnej zaufanej osoby. Ktoś powie, że to "tylko" 7 proc., ale mówimy przecież o setkach tysięcy młodych osób. Niestety długo byłem jedną z nich. Nie miałem wsparcia ani w domu, ani w szkole. Mój ojciec i jego rodzina nazywali mnie dzikusem, odludkiem, a nawet kosmitą, ponieważ spędzałem całe dnie zamknięty w swoim pokoju i unikałem kontaktów z ludźmi. Moja mama była zaś zbyt zajęta ciągłym odpieraniem ataków ojca i jego wrednych krewnych. Dziś mam z nią świetny kontakt, rozumiem, dlaczego nie dostrzegała moich problemów. Z kolei w szkole mój najlepszy przyjaciel stopniowo się ode mnie odsuwał, aż zaczął się zadawać z innymi uczniami. Zrobił to pod naciskiem moich oprawców. Przyjaźń ze mną narażała go bowiem na ich ataki, więc zagrał bezpiecznie. Długo mnie to bolało, ale nie okazywałem tego.

W szkole poznałeś innego ucznia, który był w podobnej sytuacji, jak ty? Zdarzyło ci się stanąć w jego obronie?

Marcel Moss: W połowie gimnazjum zbliżyłem się do koleżanki z klasy, która również uchodziła za czarną owcę. W ostatniej klasie gimnazjum byliśmy dwójką wyrzutków z ostatniej ławki. Jej towarzystwo bardzo mi pomogło. Po pierwsze, była jedną z najlepszych uczennic w klasie, więc motywowała mnie do nauki. A po drugie, zawsze mogłem się za nią dyskretnie chować na przerwach, gdy spostrzegałem na horyzoncie swoich oprawców. Oprócz niej nawiązywałem pierwsze przyjaźnie w sieci. Niektóre z nich przetrwały do dziś.

Założyłeś profil "Zwierzenie", na którym inni mogą anonimowo dzielić się swoimi trudnymi przeżyciami. Jak to się stało, że powstał?

Marcel Moss: Zacząłem go prowadzić na Instagramie kilka lat przed moim książkowym debiutem. Zależało mi na stworzeniu społeczności wolnej od hejtu, gdzie każdy mógłby podzielić się z innymi swoją historią i, jeśli zajdzie taka potrzeba, zasięgnąć porady innych. Nadrzędną zasadą profilu jest anonimowość. W ten sposób ludziom łatwiej przychodzi wyrzucanie z siebie różnych bolączek.

Czy w historiach nadsyłanych przez ludzi odnalazłeś również takie podobne do twoich?

Marcel Moss: Odnajduję je nieustannie. Funkcjonujemy bowiem w jednym społeczeństwie i kulturze, przez co wiele ludzkich zachowań jest powielanych na szczeblu rodziny, grupy przyjaciół czy środowiska pracy. Z racji tego, iż największą grupę czytelników profilu stanowią nastolatkowie, nadsyłane historie często dotyczą problemów młodych osób w relacjach z rodzicami i rówieśnikami, przemocy domowej i rówieśniczej, a także pierwszych zawodów miłosnych. Między innymi dlatego wiele moich powieści dotyka kwestii problemów nastolatków: nie dość, że znam ten temat od podszewki, to jeszcze przekonałem się, jak wielu uczniów przechodzi przez podobne piekło jak ja kilkanaście lat temu. Poprzez swoje książki i aktywność w sieci chcę im pokazać, że nie są sami. Żałuję, że sam przed laty nie miałem żadnego wsparcia...

Któreś z anonimowych zwierzeń szczególnie zapadło ci w pamięci?

Marcel Moss: Nigdy nie zapomnę wiadomości, która sprawiła, że postanowiłem napisać swoją debiutancką powieść "Nie odpisuj". Przebywałem wtedy z rodziną na wakacjach za granicą i spacerowałem wieczorem wzdłuż plaży, gdy odebrałem na smartfonie powiadomienie o nowej wiadomości na Instagramie. Brzmiała ona: "Jeśli to czytasz, to prawdopodobnie już nie żyję". Okazało się, że napisała ją zmagająca się z samotnością i poczuciem braku zrozumienia nastolatka. Przez kolejne dwie godziny żaliła mi się na trudną relację z rodzicami i brak wsparcia z ich strony. Ostatecznie udało mi się ją przekonać do tego, by spróbowała porozmawiać z kimś zaufanym o swoich problemach. Po zakończonej rozmowie natychmiast w mojej głowie pojawiła się myśl przewodnia mojej pierwszej książki: co by się stało, gdybym pewnego dnia odpisał na wiadomość, na którą nie powinienem był odpisywać?. Tak właśnie robi Martyna, bohaterka "Nie odpisuj', która prowadzi podobny profil ze zwierzeniami. Rozmowa z jednym z czytelników zapoczątkowuje ciąg tragicznych wydarzeń.

Kiedy zacząłeś otwarcie mówić o własnych przeżyciach ze szkoły? Myślę, że można je określić mianem traumatycznych.

Marcel Moss: Zaczęło się od książki "Nie wiesz wszystkiego" zapoczątkowującej serię thrillerów o uczniach warszawskiego liceum im. Zygmunta Freuda. Jak wspomniałem wcześniej, główna bohaterka przechodzi przez podobny koszmar do mojego. W przeciwieństwie do mnie Marta poznaje jednak na swojej drodze życzliwych uczniów i ma też bardzo duże wsparcie jednej z nauczycielek. Zależało mi na tym, by moje książki dawały przede wszystkim nadzieję na to, że zawsze można wyjść nawet z największego dołka. W kolejnych tomach serii kontynuowałem mieszanie fikcji z moimi własnymi doświadczeniami. Czułem, że dzięki temu te książki jeszcze lepiej odzwierciedlają rzeczywistość.

Ciężko było się przełamać, by mówić o własnych doświadczeniach? Czy finalnie poczułeś się z tym lepiej?

Marcel Moss: Z pewnością nie było mi łatwo zwierzać się z czegoś, co niektórzy mogą postrzegać jako słabość. Prawda jest taka, że social media wytworzyły w nas zdolność do przesadnego ubarwiania rzeczywistości. Niewiele jest autentycznych osób, które nie boją się pokazywać rzeczywistości taką, jaka jest. Pożądana jest perfekcja, przebojowość i pewność siebie. Ja sam z początku zastanawiałem się, jaką powinienem przyjąć dla siebie strategię marketingową. Tlił się we mnie strach, że jeśli zacznę się uzewnętrzniać, ludzie odbiorą mnie jako kogoś problemowego, marudnego i słabego. Nie mogłem jednak przemilczeć tysięcy dramatów młodych osób, które nie mogą liczyć na niczyje wsparcie. Chciałem ponad wszystko być autentyczny dla swoich odbiorców, dlatego postawiłem na prawdę. Wiem, że straciłem przez nią wielu czytelników, bo ludzi zwyczajnie męczy czytanie o trudnych, niewygodnych kwestiach, ale ja nie bez powodu ciągle je powtarzam w wywiadach i swoich książkach. Problem bowiem nie znika. Dramaty młodych osób są coraz częstsze i trzeba o tym mówić jak najczęściej.

Jak rozpoczęła się twoja przygoda z pisaniem książek?

Marcel Moss: Choć zadebiutowałem nieco ponad cztery lata temu, to pisać zacząłem już jako nastolatek. Ze wspomnianych wcześniej powodów spędzałem wolny czas zamknięty w swoim pokoju, godzinami przesiadując przed komputerem i szukając wytchnienia w świecie internetu. W latach 2006-2010, gdy doświadczałem największej przemocy, ogromną popularnością cieszyło się prowadzenie blogów. Szybko zorientowałem się, że dużą przyjemność sprawiało mi pisanie opowiadań w odcinkach. Z czasem te opowiadania przerodziły się w obszerne powieści. Mogę zdradzić, że do dziś mam zapisaną na komputerze powieść fantasy, która po wydaniu w wersji papierowej miałaby pewnie ze dwa tysiące stron. Napisałem też dwie książki młodzieżowe, a nawet taką dla dorosłych. Nie sądzę jednak, bym kiedykolwiek je wydał. Mój ówczesny styl mocno się różni od obecnego. Teraz piszę w dużo bardziej nowoczesny, "szybki" sposób.

Czy od początku wiedziałeś, że w swoich książkach chcesz nawiązywać do sytuacji i ludzi z przeszłości?

Marcel Moss: Prywatnie jestem miłośnikiem lekkich thrillerów psychologicznych. Zwykle czytam w trakcie podróży, dlatego kładę nacisk na wartką akcję, ciekawą intrygę i styl pisania, przez który się płynie. W przeszłości zdarzało się, że nieśmiało fantazjowałem na temat bycia pisarzem. Wyobrażałem sobie siebie jednak jako autora właśnie takich lekkich książek. Gdy jednak przyszło co do czego, nie miałem wątpliwości, że muszę opowiedzieć czytelnikom o swoich przeżyciach. Od 20 książek staram się zatem łączyć swój lekki styl z ważnymi, często ignorowanymi przez społeczeństwo kwestiami. Patrząc na to, jaką życzliwością i sympatią obdarowują mnie czytelnicy, chyba całkiem dobrze mi to wychodzi.

Umieszczenie prawdziwego oprawcy w fikcyjnej historii przynosi ulgę?

Marcel Moss: Przede wszystkim chcę podkreślić, że opisywane w moich powieściach historie są w znacznej mierze fikcyjne. Występujące w nich czarne charaktery nigdy nie są w całości inspirowane prawdziwymi osobami. Owszem, zdarzają się realistyczne sceny, jak choćby niektóre wyzwiska, które ojciec formułuje pod adresem Maksa w książce "Już nikt mnie nie skrzywdzi", czy wspomniane przeze mnie znęcanie się kolegów nad Martą z liceum Freuda. Ci drudzy nie mają jednak nawet konkretnych imion. To poboczne, kompletne nierozwinięte postacie. Nie chcę gloryfikować swoich oprawców poprzez dedykowanie im książkowych bohaterów. Zależy mi przede wszystkim na nakreśleniu danego problemu i oddaniu emocji, które towarzyszyły mi w tym trudnym czasie. Skupiam się też na dawaniu młodym osobom nadziei na lepsze jutro. Właśnie dlatego gnębiony przez ojca Maks może liczyć na wsparcie oddanego przyjaciela, który jest z nim na dobre i na złe. Mój przyjaciel odwrócił się ode mnie ze strachu. Uznałem, że ten książkowy postąpi inaczej.

Czy osoby, które niegdyś cię gnębiły, próbowały po latach nawiązać z tobą kontakt? Czytali twoje książki? A może ktoś się w nich rozpoznał?

Marcel Moss: Nie mam pojęcia i, szczerze mówiąc, kompletnie mnie to nie interesuje. Nie mieszkam już w rodzinnych stronach i od kilkunastu lat nie mam z tymi ludźmi styczności. Od siedmiu lat nie rozmawiam też z ojcem, którego agresja w pewnym momencie osiągnęła apogeum i sprawiła, że po latach obudziła się we mnie nerwica lękowa, która w gimnazjum regularnie doprowadzała mnie do stanu odrealnienia. Można to porównać do uczucia błądzenia we mgle i nieustannego zadawania sobie pytania: "czy ja w ogóle istnieję?". Niestety ten człowiek wciąż zatruwa życie naszej rodzinie, dlatego dla własnego dobra przestałem przyjeżdżać w tamte strony. Spotykamy się z mamą tylko u mnie, w Warszawie, lub przy okazji zagranicznych podróży. Między innymi z powodu ojca i jego toksycznej rodziny postanowiłem pisać pod pseudonimem. Chciałem się w spokoju rozwijać, z dala od tego człowieka i jego agresji. Ojciec dowiedział się o mnie po trzech latach od mojego debiutu, gdy byłem już topowym autorem kryminałów w Polsce. Ponoć wystarczyło kilka dni, by rozpowiedział o tym połowie wsi. Słyszałem też, że "spija śmietankę" i szczyci się utalentowanym synem. Zupełnie mnie nie uszanował, ale niczego innego się po nim nie spodziewałem. Poza tym wiem, że takich rodzinnych koszmarków są w Polsce tysiące. Niestety nie każdemu dane jest wychowywać się w spokojnym domu.

Po obejrzeniu jednego z nagrań na TikToku, na którym opowiadałeś o swoich doświadczeniach, zwróciłam uwagę na komentarze innych byłych i obecnych uczniów. Historie, którymi dzieliły się gnębione osoby, były przerażające. Najbardziej szokuje jednak ich liczba. Dlaczego twoim zdaniem jest tak ważne, aby nagłaśniać takie zjawisko? Myślisz, że to pomoże otworzyć dorosłym oczy?

Marcel Moss: Trzeba o tym wszystkim mówić właśnie ze względu na skalę zjawiska. Wiem, że moje książki nie zmienią świata. Potrzebna jest wieloletnia edukacja i zbiorowe wysiłki całego społeczeństwa i państwowych instytucji. Wiem jednak, że są osoby, którym moje książki pomagają przetrwać trudny czas. Spotykam się z nimi na spotkaniach autorskich i koresponduję w sieci. Nawet jedno ocalone życie będzie dla mnie wielkim zwycięstwem nad oprawcami z przeszłości.

Więcej o: