Rok, a realnie nawet mniej, został mi, aby zdecydować, jak potoczy się edukacja mojej córki. Choć bardzo chciałabym mieć już dla niej gotowe odpowiedzi, gdzie będzie się uczyć, niestety tak nie jest. Wiem, że nie jestem jedyną, która musi zmierzyć się z takimi wątpliwościami. "Czy publiczna szkoła to jest jeszcze zdrowe miejsce?". Z każdą kolejną wypowiedzią ministra Czarnka jestem coraz bardziej przerażona tym, co już zrobił i tym, co zamierza zrobić z publiczną edukacją. Czy jednak mam inne opcje? Więcej wiadomości z kraju i ze świata znajdziesz na Gazeta.pl >>>
Pamiętam dobrze moment, kiedy sama szłam do szkoły. Prywatne szkoły były wówczas albo dla dzieci bogatych, albo bardzo niegrzecznych. Teraz jednak to się zmieniło. Problemy publicznego szkolnictwa sprawiają, że jak grzyby po deszczu powstają szkoły prywatne. Coraz więcej rodziców dla dobra dziecka jest w stanie wydać kilka czy kilkanaście tysięcy złotych rocznie na czesne. Znam matki i ojców, którzy mówią wprost, że państwowej szkolnictwo nie dało im innego wyboru. "Publiczna szkoła rejonowa to moloch i patologia, nie wyobrażam sobie, abym mogła posłać tam moje dzieci" - mówi mi koleżanka z warszawskiej Ochoty. Twierdzi, że państwowa szkoła z jej rejonu ma tak złą renomę, iż nawet nie brała jej por rozwagę. "Dla moich wrażliwych dzieci tylko szkoły prywatne wchodziły grę, na szczęście w okolicy mamy ich kilka".
W mojej dzielnicy na 17 szkół publicznych przypada 18 niepublicznych. Mają mniejsze klasy, korzystny plan lekcji, szczycą się wyjątkowymi zajęciami dodatkowymi, językami, pięknymi salami lekcyjnymi, salami gimnastycznymi. Wiele z nich od lat jest wysoko w rankingach, mają opinię "kuźni olimpijczyków". Jedne stawiają na wartości chrześcijańskie, inne na szerokie horyzonty i naukę języków. Rodzice z mojej dzielnicy, w której roi się od rodzin z dziećmi, mają szerokie pole wyboru. Czy jednak tak spory wydatek się opłaci? Zdaniem zaprzyjaźnionej nauczycielki języka angielskiego różnice w edukacji widać jak na dłoni.
Na korepetycjach widzę dużą różnicę między poziomem dzieci ze szkół publicznych a prywatnych. Trudno się dziwić. Ten sam leniwy uczeń więcej nauczy się, jeśli na lekcji ma 10 osób, nie 30. W szkołach prywatnych dzieci mają też dostęp do lepszej jakości i bardziej różnorodnych materiałów do nauki, a to kluczowe zwłaszcza na początku edukacji. Ponadto coraz więcej prywatnych szkół wyciąga co lepszych nauczycieli ze szkół państwowych. Oferują im średnio 20 proc. wyższą pensję i pracę w lepszych warunkach.
Jednak w szkole przecież nie tylko o samą naukę chodzi. A tu już zaczynają się moje wątpliwości. Czesne nie stanowi absolutnie żadnej gwarancji szczęścia dziecka. Są placówki, które, aby utrzymać wysoki poziom i wysokie miejsce w rankingach, bez skrępowania potrafią pozbywać się uczniów słabszych, jeśli tylko dadzą im pretekst. Może być to na przykład ADHD albo gorszy okres w nauce. Nie chciałabym, aby tego uczyło się moje dziecko. Życie jeszcze nie raz da mu się przekonać, ile może kosztować okres słabości. Uważam, że taka lekcja nie powinna odbyć się w szkole.
To, co mnie jednak najbardziej martwi, to fakt, że moje dziecko trafiłoby do nieprawdziwej bańki. Posyłając dziecko do szkoły, gdzie chodzą ludzie, których rodziców stać na wyłożenie przynajmniej dwa tysiące miesięcznie na naukę, zawężam mu obraz świata. Czy chcę, aby dorastało w przeświadczeniu, że tak właśnie wygląda świat? A może jest to cena, która warto zapłacić za wysoki poziom nauki i bezpieczeństwo? Niestety, nie mam na to odpowiedzi. Tak samo jak na pytanie, czy nie lepiej byłoby przeznaczyć te niebotyczne pieniądze na dobry kurs językowy, ciekawe zajęcia albo podróże, które poszerzą horyzonty dzieci bardziej niż jakiekolwiek zajęcia z programowania? Nie mam gotowych odpowiedzi. Zdaję sobie jednak sprawę, jak bardzo jestem uprzywilejowana, skoro w ogóle mogę prywatną szkołę brać pod uwagę. Wielu rodziców nie ma takiej możliwości.
"Za żadne skarby nie puszczę dziecka do publicznej szkoły" - perorowała na spotkaniu towarzyskim moja znajoma. Jej zdaniem to już "zwyczajnie przestało być miejsce dla ludzi". Nie sposób się z tym nie zgodzić. Polska szkoła publiczna jest tylko z nazwy. Jednak realnie sukcesywnie wyklucza kolejne grupy. Publiczna szkoła nie jest dla dzieci i młodzieży LGBTQ+, publiczna szkoła nie jest dla osób nieneurotypowych, nie jest dla osób niewierzących, dla osób ze specjalnymi potrzebami, dla feministek i feministów, dla bardzo zdolnych i bardzo niezdolnych. Nie jest też dla nauczycieli, pedagogów czy pracowników administracji, którzy chcieliby móc godnie żyć za swoją pensję.
Z przerażaniem obserwuję, że Minister Edukacji i Nauki to religijny fundamentalista, którego liczne wypowiedzi wielu odbierać może jako jawne przyzwolenie na agresję i dyskryminację. Prezentuje moralnie naganną postawę wobec drugiego człowieka, a jako szef resortu może pochwalić się jedynie takimi zmianami w polskiej edukacji jak: podręcznik do Historii i Teraźniejszości Wojciecha Roszkowskiego czy wprowadzenie krytykowanych z każdej strony tzw. godzin czarnkowych. Zamiast rozwiązań realnych problemów, wciąż słyszę od oficjeli jedynie nawoływania do walki z edukacją seksualną czy "ideologią LGBT". Mam ochotę wykrzyczeć: weźcie się do cholery do roboty i ratujcie to, co zostało z polskiej szkoły!
Może to zbyt ostre dla wielu słowa, ale abstrahując od polityki, zwyczajnie boję się tego, co moja córka zastanie w publicznej szkole. Bo my, rodzice, tak naprawdę mamy tylko dwa oczekiwania od szkoły, aby dziecko było bezpieczne i z radością zdobywało wiedzę. Tymczasem ja nawet nie mam pewności, czy będzie ją w ogóle miał kto uczyć... W Warszawie z roku na rok dramatycznie rośnie liczba wolnych wakatów. Dzieci muszą zajęcia mieć zmianowo, bo nie ma nauczycieli. Specjaliści odchodzą albo do prywatnych placówek, albo przez wypalenie zawodowe całkowicie uciekają z branży. Dyrektorzy są już na takim etapie, że nie mają wyboru, biorą często kogokolwiek: osoby bez pasji, charyzmy. Powszechne jest ściąganie nauczycieli z emerytury. Choć mają doświadczenie, to wielu dawno przestało już uaktualniać swój warsztat pracy.
Jednak pal sześć, jeśli jedynym problemem będzie fakt, że dziecko będzie nudzić się w szkole. Drżę ze strachu, jak czytam kolejną informację o przemocy w szkole - o każdej kolejnej bójce, grożeniu nożem, rozbijaniu nosa w toalecie. Żołądek podchodzi mi do gardła, gdy wyobrażam sobie, że to moje dziecko może być szykanowane, obrażane, molestowane zarówno na szkolnym kolrytarz,u jak i na szkolnym koncie na Whatsappie.
Przemysław Czarnek może powtarzać jak mantrę, że "polska szkoła jest bezpieczna". Nie wierzę mu, bo rzeczywistość wygląda inaczej. To, że nie słychać u nas o masowych strzelaninach, nie znaczy, iż nie dochodzi do aktów przemocy. Dochodzi. Dane przerażają. Aż 30 proc. uczniów pada ofiarą przemocy przynajmniej raz w miesiącu (dane za BIBE z 2013), 28,2 proc. doświadczyło przemocy psychicznej ze strony nauczycieli, a 12 proc. przemocy fizycznej (raport z 2023 Stowarzyszenia Umarłych Statutów). A to tylko oficjalne dane, czyli zgłoszone przypadki. "Czterej chłopcy z Torunia z 11-letniego kolegi zrobili mema. Wyśmiewali go i gnębili, trafił do szpitala psychiatrycznego", "Policja wezwana do szkoły w Nowym Sączu z powodu aktu agresji", "Dwie uczennicy prawie udusiły chłopca w Jeleniej Górze", "11-letni Igor z Ukrainy był regularnie bity przez kolegów ze szkoły w Konstantynowie" - to "tylko" kilka historii z publicznych szkół z ostatnich kilku miesięcy. Były na tyle drastyczne, że przebiły się do mediów. Boję się nawet myśleć, ile dzieci cierpi w milczeniu.
Nie chcę, aby moje dziecko chodziło do szkoły tylko po to, aby odbębnić obowiązek szkolny. W idealnym świecie uczyłoby się z pasją, z radością. Nie musiałoby siedzieć do nocy na nudnych lekcjach w szarym budynku. Robiłoby eksperymenty, uczyłoby się przez doświadczenie i eksperymenty. Taki luksus daje jednak chyba jedynie edukacja domowa. Dla mnie bariera nie do przeskoczenia. Chętnie moim dzieciom pokazuję świat, biorę ich do teatru, muzeum, kina. Podróżuję z nimi po Polsce, po świecie, ale za nic nie potrafiłabym wziąć na siebie całego obowiązku edukacyjnego. Wiem, że Szkoła w Chmurze cieszy się coraz większą popularnością, jednak zdecydowanie nie jest to opcja dla mnie. Co więc nią jest?
Zazdroszczę rodzicom, którzy już w przedszkolu wiedzieli, co będzie najlepsze dla ich dzieci. Ja niestety nie wiem. Kolejny rok spędzę na gorączkowym rozmyślaniu i badaniu naszych opcji, ze strachem obserwując polityczne zawirowania. Jeżeli i wy stoicie przed wyborem szkoły dla dziecka i chcecie podzielić się swoimi spostrzeżeniami ze mną i naszymi czytelnikami piszcie na adres mailowy edziecko@agora.pl.