Szkoły demokratyczne? "Wiecznie ktoś wrzeszczy, bawi się w coś głośnego i trudno jest się skupić" [WYWIAD]

Szkoła demokratyczna to miejsce, w którym dzieci same decydują, czego i kiedy chcą się uczyć, a wszelkie decyzje podejmowane są w ramach głosowania - głosy dorosłych i dzieci są równie ważne. "O nie, to szalone, to nie może działać" - pomyślała Aleksandra Olszańska, kiedy pierwszy raz usłyszała o tego typu edukacji. A potem założyła jedną z pierwszych szkół demokratycznych w Polsce.

Karolina Stępniewska: - Co to jest "szkoła demokratyczna"?

Aleksandra Olszańska* : - To termin, który obejmuje szkoły opierające się na dwóch podstawowych założeniach: po pierwsze, że w takiej szkole decyzje podejmuje się razem - każdy ma jeden głos, zarówno dorośli, jak i uczniowie, a po drugie, że każdy może tu decydować o swoim czasie i swoim procesie rozwoju.

- Czy szkoły demokratyczne i wolne to to samo?

- Nie. Wolne szkoły to nurt w ramach edukacji demokratycznej. Pierwsza wolna szkoła to założona w latach 60. ubiegłego wieku The Free School w Albany w stanie Nowy Jork. Są też inne nurty edukacji demokratycznej, np. Sudbury Valley School, założona przez profesora Daniela Greenberga i jego żonę. Szkoły Sudbury działają jak franczyza, czyli założyciele muszą potwierdzić, że spełniasz ich standard, żeby móc nosić nazwę "Sudbury". Natomiast jeśli ktoś nazywa swoją szkołę "wolną" to jest to raczej informacja, że utożsamia się z tym konkretnym rodzajem praktycznego zastosowania wartości demokratycznych.

- Skąd pomysł na wolną szkołę w Warszawie?

- Miałam takie marzenie, żeby stworzyć szkołę, do której nauczyciele, dzieci i rodzice będą przychodzić z radością i będą wychodzić z niej z uczuciem satysfakcji. Szukałam informacji o alternatywnej edukacji w Polsce i na świecie. Kiedy po raz pierwszy natknęłam się edukację demokratyczną, pomyślałam: "O nie, to szalone, to nie może działać".

Momentem przełomowym była chwila, w której zrozumiałam, że jeśli jest dla mnie ważne, żeby człowiek polegał na tym, co ma w sobie, to najsensowniejszą - z mojej perspektywy - opcją jest pozostawienie mu pełnej wolności wyboru, ograniczonej w sposób naturalny (prawem, reakcjami innych ludzi etc.). Wtedy człowiek rzeczywiście zaczyna szukać własnej drogi, a nie tylko wybiera spośród dostępnych opcji.

Zaczęłam wtedy znowu czytać o edukacji demokratycznej, jeździć do takich szkół i na międzynarodowe konferencje. Miałam okazję obserwować dzieci w takich szkołach i rozmawiać z nimi. Przekonałam się, że to, co się tam dzieje, jest niezwykłe i wykracza poza to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, co wydaje nam się oczywistością. Nigdy czegoś takiego w Polsce nie widziałam, a miałam styczność z wieloma przedszkolami i szkołami.

- Działacie od września 2013. Ilu macie uczniów?

- Aktualnie 35. Wszyscy są w jednej grupie.

- Myślę, że dla wielu osób, które słyszą o szkołach demokratycznych, rzeczą najdziwniejszą jest to, że dzieci nie uczą się tam konkretnych przedmiotów. Trudno to zrozumieć. Czy dzieci w waszej szkole nie uczą się np. matematyki?

- Mam trzy różne odpowiedzi na to pytanie: z jednej strony jest tak, że oczywiście - uczą się matematyki, która znajduje się w podstawie programowej, bo jest ona częścią życia. Chodzimy do sklepu, coś kupują, muszą policzyć pieniądze i uczą się w ten sposób matematyki w takiej ilości i wtedy, kiedy jest im potrzebna. Kiedy będzie im potrzebna matematyka zaawansowana, to - ponieważ mają doświadczenie uczenia się rzeczy, które są im potrzebne - bardzo szybko się jej nauczą.

Druga odpowiedź jest taka, że niektóre dzieci same przychodzą i mówią, że chcą się uczyć matematyki, z różnych powodów - np. dlatego, że słyszą o tym od rówieśników ze szkół publicznych, albo dlatego, że przygotowują się do corocznych egzaminów.

A trzecia odpowiedź brzmi, że czasem jest tak, że się nie uczą i to przez bardzo długi czas. To szczególnie częste, kiedy dziecko przychodzi z tradycyjnej szkoły. W literaturze związanej z edukacją demokratyczną nazywa się to "detoksem", a Korczak pisał o "upijaniu się wolnością": "Hurra, mogę wszystko! Będę biegał, i będę skakał, i będę kopał w ściany!". Takiej osoby nie interesują egzaminy, ani zdobywanie wiedzy z przedmiotów akademickich. Ale to przechodzi i dziecko powoli odkrywa, co je naprawdę pasjonuje.

- A co jeśli przyjdzie dziecko i powie: chcę się uczyć chemii, biologii? Czy pracują u was ludzie po studiach kierunkowych?

- Na jednej konferencji, Peter Hartkamp, dyrektor holenderskiej szkoły demokratycznej De Kampanje, funkcjonującej od kilkunastu lat, odpowiedział na to samo pytanie tak: "Kiedy otwieraliśmy szkołę, dzwoniliśmy do różnych dobrych nauczycieli w mieście i zawieraliśmy z nimi umowę, że jeśli któreś z naszych dzieci powie, że chce się uczyć np. biologii, to oni do nas przyjadą. Przez kilkanaście lat nigdy do nikogo nie zadzwoniliśmy. Nie było takiej potrzeby".

U nas w kadrze są głównie psychologowie. Rekrutując nie zwracam jednak wielkiej uwagi na wykształcenie, a bardziej na to, kim ta osoba jest. Najważniejsze jest dla mnie, czy ta osoba ma przepracowany temat własnej wolności i to, jak wchodzi w relacje. Zrozumienie wiedzy akademickiej wydaje mi się znacznie mniej ważnym kryterium. Na razie mamy głównie młodsze dzieci, a program szkoły podstawowej każdy z nas rozumie, więc nie ma z tym kłopotu. Jeśli jest coś, czego nie umiemy, czy nie pamiętamy, to mamy różne opcje: możemy się uczyć razem z dzieckiem i to jest fascynujące, albo możemy np. zaprosić osobę z zewnątrz. Starsze dzieci w szkołach demokratycznych na świecie dużo uczą się same, z książek, z internetu, albo od siebie nawzajem. U nas na razie nikt nie wyraził chęci uczenia się zaawansowanej fizyki, więc to jeszcze przed nami...

- A właśnie. Zastanawiam się, czy to nie jest trochę tak, że w ten sposób coś może dziecko ominąć? Że jeśli nie zetknie się np. z chemią, to nie odkryje, że jest fajna i że jest to coś, w czym może być świetne?

- Trochę tak jest. Mnie się wydaje, że to jest część życia. W życiu są miliony szans i tematów, które nas omijają. Może byłabym fantastyczną tancerką musicalową, gdybym się wcześniej zetknęła z tą formą ekspresji? Nie robię tego, robię coś innego, ale to, co robię jest moim wyborem i to jest dla mnie ważne. Z drugiej strony w szkole jest też mnóstwo inspiracji, bo stykasz się z całą grupą osób, która zajmuje się tym, co ich pasjonuje, więc wiele rzeczy można poznać, także tych mniej popularnych.

- Jak wygląda dzień w waszej szkole, skoro nie ma tradycyjnych lekcji?

- Opowiem o tym, jak to wygląda teraz, bo życie w naszej szkole dynamicznie się zmienia - dzisiaj jest tak, ale trzy miesiące temu było inaczej, a za miesiąc może znowu być inaczej. Myślę o szkole jako o procesie - o czymś, co dzieci i dorośli razem tworzą na bieżąco, reagując na to, co się dzieje i jest ważne i aktualne.

Teraz dzieci przychodzą i wychodzą o której chcą. Z reguły od 7.30 ktoś już w szkole jest, ale o tej porze przychodzi bardzo mało osób. Formalnie otwieramy o 8.30 i od tego momentu dzieciaki i dorośli się schodzą. Codziennie o 10.00 jest spotkanie, które nazywamy "intencjami" - to pomysł zaczerpnięty od Manhattan Free School. Można na nie przyjść, ale nie trzeba. Zaczynamy od tego, jak się dla danej osoby zaczął dzień: czy się wyspała, co w niej dzisiaj jest, jak się czuje - to taka pierwsza rundka. A potem jest czas, żeby każdy sobie napisał albo pomyślał, co chce tego dnia robić. To może być dzisiaj, ale też może to być pomysł na jutro lub coś, co ogólnie ta osoba ma w planach.

- Ile osób przychodzi na spotkanie?

- Około połowy społeczności. Część jest zawsze, część raz w tygodniu. Są też takie osoby, które nigdy jeszcze nie przyszły.

- Co robicie później?

- Potem jest czas na realizowanie swoich intencji lub zrobienie czegoś, do czego poranne spotkanie nas zainspirowało (np. dołączenie do kogoś, kto zajmuje się czymś, co nas zaciekawiło). Dorośli - tak samo jak dzieci - też dzielą się swoimi intencjami. Zapisujemy co chcemy zrobić, gdzie planujemy być i o której. Czasem są to jakieś zajęcia, spotkania indywidualne, czasem zabawy "RPG".

- RPG?

- "Role playing games", czyli gry, w które gra się bez wsparcia komputerów czy kart. Wybieramy sobie jakiś świat, np. rzeczywisty, fantasy, czy historyczny, wybieramy sobie kogoś, kim chcielibyśmy być i odgrywamy zarówno świat, jak i role.

Od 10.00 do 13.00 każdy zajmuje się tym, czym chce. Każdego dnia coś się dzieje i można do tego dołączyć albo nie. O 13.00 jest obiad, a po nim jest "czysty czas", czyli moment na zadbanie o szkołę. W poniedziałek każdy zapisuje się do jakiejś roli, np. zamiatania podłogi w holu, podlewania kwiatów, dbania o to, żeby w ciągu dnia była dostępna woda do picia. Po obiedzie jedna osoba sprawdza, czy wszyscy się wywiązali ze swoich zadań. Jeśli ktoś nie zrobił swojej roli, nie robimy mu wyrzutów, tylko pytamy, czy potrzebuje pomocy.

Od 15.00 do 16.00 mamy spotkania kadry, wtedy na terenie szkoły są zajęcia prowadzone przez osoby z zewnątrz i naszych wolontariuszy.

- W jakim wieku są wasze dzieci?

- Najmłodsze mają 5 lat. Największa grupa to 6-7-latki, jest kilkoro ośmio-, dziewięcio- i dziesięciolatków. Są też pojedyncze osoby starsze, a najstarsza osoba w tym roku skończy 18 lat.

- Te starsze musiały wcześniej chodzić do innych szkół. Czy to były szkoły tradycyjne?

- Różnie. Mamy też np. dzieci po szkołach waldorfskich i szkołach Montessori. Duża grupa rodziców trafiła do nas z powodu frustracji, że ich dziecko, które było pełne miłości do świata, kreatywne i radosne, po roku czy dwóch latach w szkole stopniowo przestawało takie być.

Mam jednak takie obserwacje, że sama frustracja systemem to za mało, żeby wybrać szkołę demokratyczną. Część rodzin, która zaczynała z nami we wrześniu już z nami nie jest i mam wrażenie, że to dlatego, że oni bardzo pragnęli alternatywy dla systemu, który ich frustrował, ale niekoniecznie byli zwolennikami właśnie szkoły demokratycznej.

- Ile osób zrezygnowało?

- Sporo. Od początku odeszło od nas około 10 rodzin.

- Rodzicom brakowało jednak tradycyjnej edukacji: "nie widzę postępów, chciałabym, żeby dziecko uczyło się mnożenia"?

- Na pewno. Ale to złożone. Myślę, że obecność dziecka w szkole demokratycznej jest bardzo trudna dla rodziców. W większości jesteśmy po edukacji tradycyjnej, która wiąże się z doświadczaniem przemocy. Nie wiemy, jak sobie z tym poradzić i popularnym rozwiązaniem jest racjonalizacja: zamykamy te doświadczenia za wewnętrznymi drzwiami, które nazywamy: "tak musi być".

A teraz nasze dziecko jest w szkole, która jest zupełnie inna, która je szanuje, w której ono może robić to, co chce, może być sobą... To między innymi sprawia, że zaczynamy zadawać sobie pytanie: dlaczego ja tak nie miałem? Wtedy budzą się nasze zapomniane uczucia: żal, złość, frustracja, poczucie krzywdy. Spotkanie się z tymi emocjami jest bolesne i część osób się na to nie decyduje. Wtedy mogą pojawiać się różne lęki i przekonania, które ułatwiają podjęcie decyzji o zmianie szkoły.

Inną kwestią jest to, że w edukacji demokratycznej trzeba mieć do dziecka ogromne zaufanie. Dziecko potrafi przez kilka miesięcy na pytanie "Co dziś robiłeś?" odpowiadać: "Nic" albo "Skakałem na trampolinie". Z mojej perspektywy to nie znaczy, że ta osoba nic nie robiła, wręcz przeciwnie, ale to tak brzmi i czasem trudno jest zaufać, że ona robi to, co jest jej potrzebne. Kiedy cała kultura mówi, że dziecko jest od nas zależne i to my jako rodzice jesteśmy odpowiedzialni za jego przyszłość, to często trudno jest nam zgodzić się na to, że ono nie potrzebuje, żebyśmy mu mówili, co ma robić, że może wybrać swoją własną, najmądrzejszą ścieżkę. Bycie w edukacji demokratycznej wymaga od nas między innymi tego zaufania.

- Czy te rozstania były trudne?

- Po pierwszym rozstaniu płakałam. Czuję, że razem z naszymi rodzinami robimy coś bardzo wyjątkowego i bardzo cenię, szanuję i lubię ludzi, którzy zdecydowali się być w naszej szkole i przeszli proces rekrutacji. Dlatego kiedy ktoś od nas odchodzi, to jest to dla mnie żegnanie się z kimś, kto jest mi bliski. Początkowo próbowałam przekonywać rodziny do zostania, ale bardzo szybko z tego zrezygnowałam.

Teraz myślę, że edukacja demokratyczna to proces dla osób, które naprawdę chcą w nim uczestniczyć i czują, że to jest coś dla nich. Jeśli ktoś rezygnuje, to ja to rozumiem jako informację, że on już sobie wziął to, czego od nas chciał, czy potrzebował i chce iść dalej inną drogą. Czuję, że czas, który dzieci u nas spędziły, był dla nich dobry i mam nadzieję, że to doświadczenie jest dla nich zasobem, do którego będą mogły sięgnąć w razie potrzeby.

- Nasze społeczeństwo i miejsca pracy są mocno zhierarchizowane. Czy nie pojawiają się obawy, jak dziecko po szkole demokratycznej odnajdzie się w takim świecie? Przecież nie żyjemy w próżni.

- We mnie nie ma takich obaw. Jestem przykładem człowieka, którego dorosłe życie przypomina dużo bardziej szkołę demokratyczną niż publiczną. Mam pomysły i cele, które realizuję. Zmagam się z przeszkodami i współpracuję z innymi ludźmi, wspólnie wypracowując satysfakcjonujące nas rozwiązania. Zresztą środowiska ludzi dorosłych, które przypominają szkołę tradycyjną to chyba tylko wojsko, więzienie i może szpitale psychiatryczne? Więc szkoła publiczna przygotowuje nas bardziej do życia w środowisku, w którym raczej większość z nas nie spędza czasu, albo przynajmniej robi to niechętnie.

- No tak, ale: "Skończ ten raport do 13.00, napisz mail", itd. Takie rzeczy słyszy wielu z nas, hierarchia to nie tylko rzeczywistość więzienna czy wojskowa. No i co, jeśli ja nie mam akurat ochoty tego robić? Czy po szkole demokratycznej nie będzie trudniej?

- W szkole demokratycznej też trzeba np. przygotować talerze do obiadu i ktoś musi to zrobić. To nie jest tak, że zawsze masz wolność i możesz robić, co chcesz i sobie bimbać. Stykasz się z masą ludzi. Niektórzy są o coś wściekli, inni czegoś od ciebie chcą. Jeśli się z kimś na coś umawiasz, to ta osoba oczekuje, że się z tego wywiążesz. To tak samo jak w pracy - to od ciebie tak naprawdę zależy, czy napiszesz tego maila, czy nie. Oczywiście później ponosisz tego konsekwencje, jak wszędzie.

Ale można też spojrzeć na tę kwestię z innej strony. Myślę, że to zależy, w jakim środowisku funkcjonujemy. Jak będzie za 15 lat, kiedy te dzieci będą wchodzić na rynek pracy? Nie wiem, ale sądzę, że może być zupełnie inaczej niż teraz. Przygotowywanie ich zatem na coś, co znamy, może się okazać nieaktualne. Wolę, żeby ci ludzie wiedzieli kim są i mogli sobie sami stworzyć miejsce dla siebie.

Nie boję się zatem, czy nasze dzieciaki poradzą sobie na rynku pracy. Może nie będzie tak, że skończą szkołę, a pod ich drzwiami będą stały cztery firmy z ofertami pracy, ale będą mieć pomysły na siebie, będą wiedzieli, jak się uczyć nowych umiejętności i będą mieć doświadczenie w osiąganiu własnych celów. To mi się wydaje niezłym początkiem.

- Czy są jakieś dane, które pokazują, jak absolwenci szkół demokratycznych radzą sobie akademicko czy zawodowo?

- Nikt nie zrobił jednego przekrojowego badania, które porównywałoby wiele szkół demokratycznych, ale pamiętam trzy szkoły, w których prowadzono badania dotyczące absolwentów: brytyjską Summerhill i amerykańskie Sudbury Valley School i Jefferson County Open. Wyniki lokalnych odpowiedników matury w tych trzech szkołach są porównywalne do wyników ze szkół publicznych. Uczniowie ze szkół demokratycznych wypadają trochę lepiej, ale ta różnica nie jest statystycznie znacząca.

Istotne różnice są natomiast w innych obszarach: w Stanach jest duży odsetek osób, które rezygnują ze studiów w ich trakcie - około 64-72 proc. osób (w zależności od źródeł), decyduje się iść na studia, a jedynie 46 proc. osób je kończy. W Jefferson County Open ta statystyka wygląda zupełnie inaczej - 91 proc. absolwentów idzie na studia, a 84 proc. je kończy. Ci ludzie nawet decydując o kierunku studiów wiedzą, czego chcą.

A druga różnica jest taka, że wśród absolwentów demokratycznych szkół jest dużo większy odsetek osób deklarujących zadowolenie ze swojego życia. W badaniu w szkole Summerhill zadano absolwentom pytanie: "Kto decyduje o tym, jak wygląda Twoje życie". Absolwenci szkół publicznych udzielają rozmaitych odpowiedzi, często jednak umiejscawiają wpływ na zewnątrz (np. w państwie, w innych ludziach), a ludzie po szkołach demokratycznych jednogłośnie odpowiadają: "ja". Nie martwię się więc o naszych uczniów. Nie mam obaw o ich przyszłość.

- Ale czy tego typu szkoły nie trzymają dzieci pod kloszem? Nie usuwają przeszkód z ich drogi?

- Wiele osób tak myśli, a to mi się wydaje dość zabawne, bo u nas tych przeszkód jest właśnie cała masa! To naprawdę jest bardzo trudne wymyślić, co chcesz robić i zająć się tym. W szkole tradycyjnej jest dużo łatwiej zająć się po prostu biologią, choćby dlatego, że ktoś ci ją podaje na tacy. U nas wiecznie ktoś wrzeszczy, bawi się w coś głośnego i trudno jest się skupić, żeby tylko sięgnąć po pierwszą trudność z brzegu...

- Nie określiłabyś więc tych warunków cieplarnianymi?

- Wprost przeciwnie. Ciągle stykamy się z drugim człowiekiem. Jest wiele konfliktów. Trzeba mieć bardzo dużo samozaparcia, żeby realizować to, co się chce robić. Dzieci się nudzą, frustrują, złoszczą. Osobiście uważam, że to są znakomite warunki, bo później, kiedy taka osoba będzie realizować swoje marzenia i cele, to będzie już doświadczona w pokonywaniu trudności i raczej jej one nie zniechęcą.

Nie próbujemy chronić naszych dzieci także przed przykrymi emocjami. Dorośli są po to, żeby dzieci miały z kim przechodzić przez trudne doświadczenia, ale nie po to, by je usuwać z ich drogi.

Jedyne, co może tworzyć taki wizerunek klosza, to to, że my naprawdę mamy dla siebie nawzajem szacunek. U nas w szkole nie ma przemocy ze strony dorosłych w stosunku do dzieci. To jest rzeczywiście inne.

* Aleksandra Olszańska, założycielka jednej z pierwszych szkół demokratycznych w Polsce, www.odpowiedzialnaszkola.pl

Więcej o:
Copyright © Agora SA