Kryzys po narodzinach dziecka

Miłość między dwojgiem ludzi to podstawa związku. Ale sama miłość to za mało. Co jeszcze przyda się w związku? Pomagamy odnaleźć się w nowej roli.

Kiedy rodzi się dziecko, w życiu rodziców następuje rewolucja...

To ważny i trudny moment. Przedtem para jest nastawiona głównie na wymianę przyjemności - dawanie sobie akceptacji, radości i uniesień. Przeżywa czas fascynacji uczuciowo-erotycznej, a owo dawanie i branie jest istotą związku. Kiedy pojawia się dziecko, to się zmienia.

Młodzi ludzie często nie są na tę zmianę psychicznie przygotowani. I nie chodzi tylko o to, że muszą zrezygnować z wielu przyjemności i nie mają kiedy porządnie się wyspać. Najistotniejsza zmiana polega na tym, że nagle stają się odpowiedzialni za drugiego człowieka.

I co dalej?

W wariancie pozytywnym ludzie są na tyle emocjonalnie dojrzali, że macierzyństwo i ojcostwo scala i wzbogaca ich związek. Ale z perspektywy gabinetu terapeutycznego to wygląda inaczej...

Widzę pary, które są tą sytuacją uczuciowo zaskoczone. Wtedy zdarza się, że kobieta kieruje swoje uczucia na dziecko, jest nim dosłownie zauroczona. A mężczyzna czuje się emocjonalnie (i seksualnie) odtrącony. I w rewanżu - często nieświadomym - zaczyna się zachowywać tak, że z kolei ona czuje się źle traktowana, nierozumiana. W efekcie tym chętniej zwraca się ku dziecku. A im bardziej ona będzie z dzieckiem, tym bardziej on będzie się czuł niekochany.

W ten sposób nakręca się spirala wzajemnego odrzucania, co w wariancie najbardziej pesymistycznym może się nawet skończyć rozstaniem. A przecież to wcale nie musiałoby tak wyglądać. Gdyby tylko oboje próbowali sobie nazwać i wyjaśnić, co przeżywają, gdyby ze sobą szczerze rozmawiali.

Sama rozmowa wystarczy?

To może być dla mężczyzny trudne, bo w naszej kulturze mężczyzna o emocjach niechętnie rozmawia. Takie zdanie jak "Przykro mi" czy "Czuję się odrzucony" nie przejdzie przez usta komuś, kto chce być twardym facetem, kto uważa, że nie powinien okazywać słabości. Co gorsza, on może nie tylko nie być gotów o tym mówić, ale nawet sam przed sobą nie chcieć się do tego przyznać.

Co na to poradzić?

Dobrze jest od samego początku zarazić mężczyznę ojcostwem. On nigdy nie będzie tworzył z niemowlęciem aż takiej jedności jak matka, ale dobrze, żeby czuł się jak najbardziej włączony. Niech więc kąpie, przewija, przytula dziecko. A wcześniej jeszcze - zdecyduje się uczestniczyć w jego narodzinach...

Jakie jeszcze niebezpieczeństwa czyhają na młodych rodziców?

Ano na przykład takie, że do akcji wkraczają dziadkowie. Kiedy małżeństwo jest młode i zależne od pomocy rodziców, to dziadkowie mogą narodziny wnuka nieświadomie traktować jak przedłużenie swojej kontroli. Mogą próbować wzmacniać swój wpływ, odbierając dzieciom prawo do własnej drogi. Sam od pewnego czasu jestem dziadkiem i widzę, jak chętnie bym się w rodzinie mojej córki rozpanoszył, doradzał, co dla mojego wnuka najlepsze. Muszę te swoje zakusy bardzo kontrolować, bo grozi mi, że się stanę natrętem.

Typowe w naszym kraju uzależnienie ekonomiczno-uczuciowe od rodziców rodzi problemy. Na przykład młodej kobiecie trudno jest oddzielić się psychicznie od matki i zacząć własne życie. A jeśli jest tak związana z matką, że ze wszystkim się do niej zwraca, może to w końcu doprowadzić jej męża do irytacji i niechęci. On chciał dziecko wykąpać, a tu nagle zjawia się teściowa i poucza go! A wtedy żona, która jest także córką, nie wie, po czyjej stanąć stronie.

Czy tego można uniknąć?

Gdybym sam nie był dziadkiem, nigdy bym nie przypuszczał, jak głęboka może być relacja z wnukiem i jak ożywczo działa na psychikę. Chciałbym więc być wobec tych dziadków litościwy i namawiałbym młode pary do rozmów i uważnego słuchania, co dziadkowie mają do powiedzenia. Ale trzeba też pamiętać o zachowaniu granicy międzypokoleniowej.

Co to jest granica międzypokoleniowa?

Rodzina to są rodzice i ich dzieci. Granica między nimi a resztą świata powinna być bardzo wyraźna. Począwszy od wydzielonego miejsca w przestrzeni. Najlepiej, żeby to było osobne mieszkanie. Własne terytorium to także wspólne sprawy, tajemnice i decyzje. Rodzice rodziców mogą się oczywiście wypowiadać, doradzać, ale młodzi muszą czuć, że o swoim życiu decydują sami.

Wzajemne stosunki można sobie tak ułożyć, że będzie to dla obu stron nie tylko korzystne, ale i wzbogacające. Powstaje nowy rodzaj więzi - wspólnota dwóch par, które traktują się po partnersku. Jeśli odpadnie problem walki o władzę, okaże się, że wiele spraw można zwyczajnie omówić i wspólnie znaleźć najlepsze rozwiązanie. Chociażby w tak banalnej, ale często zapalnej kwestii jak ta, o której dziecko powinno chodzić spać.

Co jeszcze może sprawiać trudność młodej matce?

Czasami przyjęcie roli matki oznacza dla kobiety stratę. Do tej pory pracowała, spotykała się z przyjaciółmi, a teraz co? Karmienie, przewijanie, sprzątanie... Jeżeli tak to przeżywa, potrzebne jest jej psychiczne wsparcie. Najlepiej, żeby zapewniał je mąż, ale ważna jest też oczywiście tzw. sieć społeczna, czyli przyjaciółki, znajomi etc.

Chodzi o to, żeby kobieta mogła sobie uzmysłowić, że to nie koniec jej kariery czy rozwoju zawodowego, tylko pewna faza życia, a do zawodu jeszcze kiedyś wróci. W przeciwnym razie poczuje się jak w pułapce i będzie się - często nieświadomie - złościć na dziecko. I wtedy trudno jej będzie dawać to, co dziecku niezbędne - czułość, miłość, dotyk, radość z jego istnienia.

Co można poradzić młodym rodzicom, którzy psychicznie się od siebie oddalają?

Rzeczywiście, jest połóg, nieprzespane noce i trudy pierwszych tygodni. Do tego brak wprawy w opiece nad dzieckiem...

Chciałoby się, by każdy miał w sobie tyle wrażliwości, żeby próbował się wczuć w drugiego. Żeby kobieta spróbowała poczuć niepokój mężczyzny, tę jego niepewność, czy nadal jest dla niej ważny. Żeby go spróbowała zrozumieć. A mężczyzna powinien rozumieć, że odpowiedzialność dnia codziennego w znacznym stopniu spoczywa na kobiecie i że to naprawdę poważne brzemię. A przecież nawet dziś, kiedy pytamy mężczyznę, czym zajmuje się jego żona, jakże często słyszymy: "Żona nie pracuje".

Mężczyźnie łatwo popaść w szowinistyczną pułapkę. W poprzednich pokoleniach podział ról był bardziej jednoznaczny, dziś to się zaciera. Im bardziej kobieta jest świadoma swoich praw, tym bardziej mężczyzna musi pokonać i przezwyciężyć wzór swoich męskich przodków. A to wcale nie takie łatwe.

Dlaczego? Nie wystarczy zmienić przyzwyczajenia? Zmienić sposób wychowywania chłopców?

Łatwo powiedzieć. Jesteśmy silnie przywiązani do wzorców, jakie nasi przodkowie nieświadomie nam przekazywali. Jeśliby mój pradziadek był przekonany, że kobieta to jest "kościół, dziecko i kuchnia", to owo przekonanie przekazałby memu dziadkowi, ten memu ojcu, a on z kolei mnie. Jeśli chciałbym postępować inaczej, musiałbym stać się niejako nielojalny wobec moich ojców i dziadów. Musiałbym zmienić utrwalony w rodzinie pogląd na to, co to znaczy być mężczyzną. Mamy tu do czynienia z głębszym, nieświadomym procesem, który nie tak łatwo zmienić.

Ten wzorzec jest tak silny?

Tak. Utrwalony przez stulecia wzorzec ("Mężczyźni idą na wojnę, kobiety zostają przy ognisku") jest bardzo silnie zakorzeniony w kulturze. Choćbyśmy to nie wiem jak obśmiewali, ten wzorzec nadal tkwi w naszych wyobrażeniach i uprzedzeniach. Facet może nawet gotować obiady i prasować kaftaniki dziecka, ale pewnego dnia przychodzi jego ojciec, z którego zdaniem on się bardzo liczy, i mówi: "Coś ty tak zbabiał?".

Często młodzi ludzie narzekają, że partner się zmienił. O co tu chodzi?

W trakcie terapii małżonkowie mówią nieraz z rozbrajającą szczerością: "Wszystko było dobrze, do czasu gdy...". Tymczasem każda faza życia rodzinnego ma swoje prawa i to, co było dobre w jednej fazie, przestaje wystarczać w następnej. Zmieniają się potrzeby, a nawet system wartości, zmienia się zestaw niezbędnych umiejętności. A takich progów jest wiele: ciąża, narodziny, drugie dziecko, przedszkole, szkoła... Każda z tych faz wiąże się z innym zakresem odpowiedzialności, nową hierarchią spraw. Wymaga nowej narady nad życiem. Mamy tu nieomal zmianę rodzinnej tożsamości, zazwyczaj poprzedzoną kryzysem.

Przy czym, choć może to zabrzmi nieco sentymentalnie, ale jeśli oboje patrzą na siebie z miłością i wczuwają się w siebie, to mają też ochotę ze sobą rozmawiać i na bieżąco rozwiązywać problemy. Taki mąż, widząc umęczoną żonę, nie pójdzie na imprezę z kolegami, tylko zreflektuje się i weźmie na siebie połowę jej roboty.

A co robić, jeśli partner nie pomaga, nie wspiera, nie wyręcza?

To wtedy sprawdziłbym na miejscu kobiety, czy on na pewno wie, że ona tego od niego oczekuje. Mężczyźnie może naprawdę - wstyd to mówić - nie przyjść do głowy, że mógłby ugotować kaszkę. Bo wzorzec kulturowy, który mu wpojono, tego nie przewiduje. On musi to usłyszeć od kobiety. I wtedy może zabierze się do robienia tej kaszki. Ale może fuknie i powie, że faceci nie są od tego. Wówczas radziłbym sprawdzić, czy nie przemawia przez niego owa niewidzialna (bo nieuświadamiana) lojalność wobec męskich przodków. Kieruje nim owo podświadome: "Ja jako facet muszę być taki jak mój ojciec, inaczej będę nie w porządku".

To co, mam go spytać: "Słuchaj, czy tu przypadkiem nad nami nie lata duch twojego dziadka?".

A choćby nawet, byle pytanie zostało zadane wesoło i czule. Bo jeżeli będzie zadane agresywnie, z przyganą, to on poczuje się odrzucony i może pójść szukać zrozumienia u własnej matki. Matka go przygarnie, ale żonę to jeszcze bardziej zdenerwuje, i zacznie się błędne koło.

Mamy skłonność widzieć wszystko - a zwłaszcza to, co jest nasycone silnymi emocjami - w kategoriach "dobry - zły"... I tak samo młodzi małżonkowie patrzą na siebie nawzajem. "Ty jesteś złym ojcem, a ja skrzywdzoną matką". Albo "Ty jesteś egoistycznie skupiona na dziecku, a ja na to wszystko pracuję".

Na ogół każde z małżonków sądzi, że to ono właśnie jest stroną pokrzywdzoną. Nieco inaczej jest w stanie depresji. Wtedy można mieć skłonność do brania winy na siebie, ale to też jest wypaczona perspektywa i nie prowadzi do dobrych rozwiązań.

Jeśli na swoje sprawy patrzymy przez pryzmat poczucia winy albo poczucia krzywdy, to nie jesteśmy w stanie docenić ani siebie, ani innych. Jesteśmy tak zajęci sobą, że nie widzimy wysiłków tego drugiego i jego starań, żeby było lepiej.

Dlatego lepiej patrzeć na małżeństwo jak na taniec, w którym dwoje partnerów jest połączonych tak, że wspólnie odpowiadają za to, co się dzieje, a ewentualne zmiany mogą nastąpić tylko pod warunkiem, że partnerzy je ze sobą uzgodnią, choćby intuicyjnie. Tu nie ma winnego ani skrzywdzonego, tylko układ, w którym kolejne posunięcia partnerów nawzajem na siebie oddziałują. Używając żargonu terapeutów rodzinnych - jest to system sprzężeń zwrotnych.

Co jest potrzebne, żeby ludzie mogli stworzyć szczęśliwy związek?

No, spróbujmy pomarzyć... Żeby potrafili ze sobą rozmawiać o tym, z czym im dobrze, a z czym źle. Żeby dziecko nie przesłoniło im siebie nawzajem. Żeby, podejmując role rodziców, nie odsunęli na drugi plan, albo jeszcze dalej, roli małżonków. Żeby nie dali sobie odebrać poczucia sprawstwa w swojej własnej rodzinie. I żeby w razie trudności nie dociekali, kto winien, tylko przyjrzeli się sprzężeniom zwrotnym w swoim małżeństwie.

Żeby umieli o trudnych sprawach dyskutować, np. ile chcą czasu spędzać razem, a ile osobno. A więc - żeby zadbali i o bliskość, i o wolność. Żeby umieli szczerze mówić o swoich potrzebach.

A jeśli chodzi o podejście do wychowania dziecka - żeby była to melodia grana na cztery ręce. Nie muszą uderzać w te same klawisze, ale to nie może być kakofonia.

Czy wystarczy, żeby się kochali?

Na ogół tak się uważa. Ale to nieprawda. Miłość wszystkiego nie rozwiąże. Mnie jest bliższa koncepcja małżeństwa jako wspólnego twórczego zadania. Nieustającego zadania. Trzeba mu się przyglądać, eksperymentować, uważać, żeby nie zepsuć. Nie przyjmować za pewnik, że skoro jest nam dobrze, to raz na zawsze, a jak coś zaczyna zgrzytać, to znaczy, że musimy się rozstać, bośmy się nie dobrali...

Miłość nie wystarczy, bo może być obciążona nieumiejętnością komunikacji, naszą niedojrzałością, egocentryzmem, zależnością od rodziców. Mogłaby wystarczyć, gdyby była w pełni i absolutnie dojrzała, ale takie miłości są głównie w podręcznikach, a czasem w poezji. Dlatego przy miłości trzeba się trochę natrudzić.

* Bogdan de Barbaro dr hab. med., jest psychiatrą i psychoterapeutą. Kieruje Zakładem Terapii Rodzin Katedry Psychiatrii Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA