- Urodziłam się w połowie lat 90. Telewizor włączony był niemal non stop, więc praktycznie wychowałam na bajkach, które leciały w tamtych czasach w telewizji. W dużej mierze były to produkcje amerykańskie. Obserwowałam styl życia kreskówkowych dzieciaków i wyobrażałam sobie, jakby to było spróbować takich rzeczy, jak one: jeździć do szkoły żółtym autobusem i jeść rzeczy, o których w Polsce można było pomarzyć - mówi nasza czytelniczka Magda. Bo faktycznie, dziś dzieciaki mają dostęp do produktów z całego świata. Znają smak sushi, curry, ramenu, dorastają w realiach, w których kokosy, awokado czy granaty są dostępne w każdym supermarkecie. Nie wspominając już o zagranicznych słodyczach. Kiedyś wyglądało to jednak zupełnie inaczej. A co konkretnie zapamiętali nasi czytelnicy?
- Kiedy miałam jakieś 9-10 lat ogromną popularnością cieszyła się kreskówka "Świat według Ludwiczka" opowiadająca o przygodach ośmiolatka mieszkającego w amerykańskim miasteczku. Po raz pierwszy dowiedziałam się z niego, że istnieje coś takiego jak masło orzechowe. Jak ja marzyłam, aby go spróbować! - wspomina z rozbawieniem Magda. Niestety, w tamtych czasach był to produkt w Polsce praktycznie niedostępny. Dostępny był za to Vibowit, suplement witamionowy, który wielu dzieciakom zastępował egzotyczny smak niedostępnych słodyczy.
Największą ironią było dla mnie to, że podczas gdy ojciec Ludwiczka łowił ryby na masło orzechowe, dla mnie luksusem był Vibovit
- dodaje.
Podobne doświadczenia ma także Agnieszka, która postawiła sobie za cel, by spróbować upragnionego smakołyku. - W amerykańskich bajkach często pojawiało się masło fistaszkowe. Wydawało mi się, że musi być to absolutnie najwspanialsza rzecz na świecie. W Polsce nie było nawet czegoś takiego w sklepie. A jeśli było, to w latach 90. jeden słoik stał od 10 lat zakurzony gdzieś na półce w SuperSamie w centrum miasta, bo przecież nie u nas - na Ursynowie. Bardzo chciałam go spróbować. Amerykańskie nastolatki zawsze smarowały nim biały chleb tostowy (jego też nie było). Gdy w końcu dopiero w liceum pierwszy raz je zjadłam, zupełnie mnie nie zachwyciło. Ot, smakowało jak fistaszki - twierdzi.
Patrycja w dzieciństwie wraz z rodziną oglądała "Pogromców duchów". W jednej części pojawił się przysmak, który szczególnie pobudził jej wyobraźnię. Przez lata marzyła, aby go spróbować, a "polski zamiennik" nie spełnił jej oczekiwań.
- Zobaczyłam na ekranie wielkiego, piankowego ludzika [Stay Puft Marshmallow Man - przyp. red]. Nie wiedziałam zupełnie, z czego jest zrobiony, myślałam, że to bałwan. Moi rodzice też nie bardzo wiedzieli. Mówili, że to takie słodycze. Dopiero mój nastoletni brat, który miał na angielskim opis pieczenia pianek nad ogniskiem, wyjaśnił, co to jest. Gdy w końcu pojawiły się w osiedlowym sklepiku, wyglądały inaczej niż te amerykańskie. Były kolorowe, a nie śnieżnobiałe. Oczywiście nie było też mowy o rozpaleniu ogniska na środku ogródka przy bloku, a jeśli już na jakieś jechało się pod miasto, pianki były zbyt drogim towarem, aby marnować je na pieczenie nad ogniem. Bywało też, że po prostu znikały, zanim z innymi dziećmi doczekaliśmy do ogniska - wspomina.
Okazuje się, że nie same produkty wpływały na wyobraźnię dzieci, ale również sposób, w jaki je pakowano. Po obejrzeniu kilku amerykańskich kreskówek Natalia nabrała szczególnej ochoty na... płatki śniadaniowe. Ale tylko z kartonu.
- U nas były takie pakowane w worki. To nie wyglądało tak apetycznie. W bajkach mieli wielkie, kolorowe kartony, z których bezpośrednio wsypywano płatki do miski z mlekiem. Pamiętam jeszcze, że w niektórych kreskowych w takich kartonach znajdowały się jakieś niespodzianki. Na przykład plastikowe zabawki. Bardzo chciałam coś takiego mieć - mówi.
Po obejrzeniu kreskówki "Ach, ten Andy!" dziesięcioletni wówczas Wiktor miał zupełnie inne marzenie. Tym razem nie chodziło wcale o jedzenie. - W jednym z odcinków główny bohater poszedł do galerii handlowej i zjeżdżał po ruchomych schodach. U nas w mieście takich nie było! Marzyłem, aby pojeździć nimi, jak moja ulubiona postać - wspomina.
Małe marzenie Wiktora miało się spełnić, gdy otwarto małe centrum handlowe z takimi schodami. To było dla chłopca wielkie przeżycie. - Pojechaliśmy z rodzicami na samo otwarcie sklepu. Z ekscytacji dzień wcześniej nie mogłem zasnąć. Jakże duże było moje rozczarowanie, gdy na miejscu zastałem płaski eskalator, a nie poruszające się stopnie, jak w bajce. Takie rozwiązanie z pewnością miało ułatwić przewożenie wózków, ale dla mnie stanowiło cichą tragedię - śmieje się.
Masz podobne wspomnienia z dzieciństwa? Podziel się nimi w komentarzu lub na maja.kolodziejczyk@grupagazeta.pl. Wasze historie są dla mnie ważne. Gwarantuję anonimowość.