"W Szwecji nie krzyczy się na dzieci. Rzeczywiście zgłoszenia są częste - dotyczą ponad 200 tys. dzieci rocznie, czyli 10 proc. populacji w wieku od 0 do 17 lat" - zaznacza Maciej Czarnecki, autor książki "Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice" w rozmowie z portalem wp.pl. Oczywiście są przypadki, w których dzieci zostały odebrane rodzicom, jednak nie przez błahe sprawy. Powodem były poważne problemy takie jak na przykład przemoc psychiczna, nieodpowiednie warunki i brak realizacji obowiązku szkolnego. Wielu Polaków powtarza jednak mity o "surowej skandynawskiej opiece społecznej", tracąc z oczu to, na czym, się te władze skupiają - na dobru dziecka.
Szwedzi do spraw związanych z dziećmi podchodzą bardzo poważnie. Zgłoszeń, że ktoś krzyknął na malucha, jest bardzo dużo. To dla wielu Polaków może być szokiem, bo przecież wystarczy iść na osiedlowy plac zabaw, by usłyszeć podniesione głosy dorosłych. Ton ich wypowiedzi, kierowany głównie do maluchów, nie zawsze jest przyjazny. Przybiera często nawet formę groźby. "Złaź stamtąd, bo jak nie, to pożałujesz" - słyszałam wielokrotnie, jak matka czy ojciec krzyczeli do dziecka. Wstydzę się tego, że nie zareagowałam, nie zwróciłam uwagi, jednak zawsze wygrywał strach. Jednak szwedzkie podejście daje siłę, by nie akceptować podobnych zachowań i na nie reagować.
W Szwecji, gdzie osoby postronne są wyczulone na krzywdę najmłodszych. Nie boją się reagować. "W Szwecji nie krzyczy się na dzieci. Rzeczywiście zgłoszenia są częste - dotyczą ponad 200 tys. dzieci rocznie, czyli 10 proc. populacji w wieku od 0 do 17 lat. Badanie sprawy przez opiekę społeczną, chociażby takie wstępne, bo nie zawsze w ogóle jest wszczynane dochodzenie, to dość częsta sprawa" - zaznacza Maciej Czarnecki, który dodaje, że nawet jeśli rodzic zostanie wezwany do szkoły czy przedszkola, by jakąś sprawę wyjaśnić, to nie oznacza to od razu tego, że zostanie pozbawiony praw rodzicielskich.
W szwedzkim systemie ważne jest również to, co mówią dzieci, nawet te kilkuletnie. Może to być oczywiście podstawą do wszczęcia konkretnych działań, których skutek może być jeden: odebranie malucha. Czarnecki opisał w swojej książce jeden z takich przypadków, kiedy pięcioletnia dziewczynka opowiadała swoim nauczycielom, że w domu jest bita. "Nie potwierdzili tego ani opiekunowie, ani rodzeństwo, ale dziewczynka konsekwentnie obstawała przy swojej wersji. I została odebrana rodzicom" - zaznacza autor książki w rozmowie z wp.pl. "Badania naukowe wskazują, że w większości przypadków, jeżeli małoletni podtrzymuje wszystko, po licznych pytaniach policji, nauczycieli i pracowników socjalnych, to jego opowieść na ogół jest uznawana za prawdziwą" - dodaje.
Jakiś czas temu rozmawialiśmy z Polką mieszkającą w Norwegii. Sama przyznała, że przez mity o niezwykle surowej opiece społecznej (barnevernt), bała się, czy da radę sprostać wymaganiom. - Przed pierwszym bardzo się denerwowałam - przypominałam sobie o nagłówkach polskich gazet o urzędnikach zabierających dzieci rodzicom. Okazało się jednak, że wszystko przebiegało w bardzo serdecznej atmosferze. Wszyscy bardzo starają się pomóc, a przy tym są bardzo uważni.
Nasza rozmówczyni dodała też, że choć dla nas Polaków ten system wydaje się być dziwny, to jednak się sprawdza. - Jest to mało przyjemne, jak ciągle ci patrzą na ręce. Z drugiej strony wydaje się, że system się sprawdza. Mieszkamy tu od trzech lat i nie słyszałam ani jednej historii o maltretowanych dzieciach, które w polskiej rzeczywistości niestety często nagłaśniają media. Ba, nie widziałam nawet, żeby kiedykolwiek ktoś podniósł głos na dziecko. Mają anielską cierpliwość. Do dzieci odnoszą się zupełnie inaczej niż my, Polacy. Całą rozmowę przeczytasz tutaj: Matka z Norwegii: W przedszkolu było pomieszczenie, gdzie myto dzieci szlauchem. Inaczej się nie dało