Od dziecka planowałyśmy z przyjaciółką, że zajdziemy w ciążę w tym samym czasie. Nasza wizja była bardzo klarowna - najpierw będziemy razem chodzić na gimnastykę dla kobiet w ciąży, a potem spacerować z wózkami. Oczywiście nie zamierzałyśmy zrezygnować z obecnego życia - wspólne kawy, śniadania, podróże, wystawy, a nawet kino - przecież wszystkie portale przekonywały, że po urodzeniu dziecka można dalej normalnie żyć, nie rezygnując z przyjemności i towarzystwa.
Tymczasem nie wszystko potoczyło się tak, jak sobie wyobrażałyśmy. Ale zacznijmy po kolei, bo na początku dobrze nam szło. Gdy Karolina była w końcówce piątego miesiąca, ja zaczęłam swój trzeci. To był super czas, obie świetnie się czułyśmy, więc dużo spacerowałyśmy, chodziłyśmy na aqua aerobic dla przyszłych mam i na zdrowe koktajle. Szykowałyśmy swoje wyprawki do szpitala i inspirowałyśmy się wzajemnie, przygotowując pokoje dla maluszków. Gdy Karolina urodziła, zaczęły się wspólne spacery z wózkiem, ona po porodzie, ja w końcówce ciąży - więc miałyśmy podobne tempo.
Byłam pod wrażeniem, jaki jej synek Leoś jest grzeczny – niczym książkowy niemowlak głównie spał, jadł i znów spał. Był cichutki, bezproblemowy, siadałyśmy w restauracyjnych ogródkach, plotkowałyśmy, a Leoś sobie odpoczywał. W knajpach grała muzyka, ludzie gadali, a on nadal słodko spał. Już nie mogłam się doczekać, aż na świat przyjdzie mój mały książę i będziemy miały wspólny rytm.
Parę miesięcy później na świecie pojawił się mój synek, Jaś. Słodki, piękny, kochany i…najgłośniejszy w całym szpitalu. Jak płakał, to nawet przez sekundę nie można było tego pomylić z cichym kwileniem, on się po prostu wydzierał wniebogłosy. Położne stwierdziły, że musi być głodny, może nie mam wystarczająco dużo pokarmu, więc dały mu butelkę. Karmiłam go butelka i było mi bardzo przykro – byłam nastawiona na naturalne karmienie. Wróciliśmy do domu, próbowałam go karmić piersią, ale to była tragedia - Jaś się szarpał, wyrywał, darł i oboje byliśmy wykończeni. Po kilku dniach, kiedy za oknem pojawiło się piękne słońce, zamarzyłam o wyjściu na spacer, ale co się będzie działo, gdy przyjdzie pora karmienia? W końcu jest "na żądanie".
Karolina zapewniła mnie, że na dworze dzieci piękne śpią i namówiła na krótki spacer. Cała w napięciu, wyszłam z przyjaciółką do pobliskiego parku. Po 15 minutach Jasiek zaczął głośno płakać. Wzięłam na ręce, próbowałam karmić, odbijać, zmieniać pozycje, ale Jasiek tak głośno płakał, że obudził Leosia, który też zaczął popłakiwać. Wróciłam do domu na wyjącej syrenie i zadzwoniłam do położnej środowiskowej. Położna odwiedziła nas już następnego dnia i po obejrzeniu próby karmienia uznała, że trzeba Jasiowi podciąć wędzidełko.
Podcięcie wędzidełka rzeczywiście ułatwiło karmienie. Myślałam, że już będę mogła normalnie funkcjonować. Zrobiliśmy z Jasiem kolejne podejście do spaceru. Doszliśmy do pobliskiej kawiarni, gdzie umówiłam się z przyjaciółką, by zamówić kawę na wynos. No i się zaczęło… płacz, wrzask, wózek aż się trząsł, jak Jaś się wiercił i rzucał. Nie pomogło bujanie, karmienie, śpiewanie, nawet przysiady z dzieckiem robiłam… lecz zrezygnowana uciekłam do domu. W domu nie było lepiej, sytuacja się powtarzała przez dwa kolejne dni co dwie godziny, płacz trwał po 40 minut. Poszłam do lekarza i okazało się, że kolki… a skutecznego lekarstwa na kolki brak. Trzeba przeczekać – usłyszałam.
Było piękne lato, byłam świeżo upieczoną mamą z głową pełną pozytywnych planów i z dzieckiem, które cierpi. Nie byliśmy w stanie współpracować - dziecko cierpi, cierpi i matka.
Mimo wszystko, za namową przyjaciółki próbowałam się nie poddawać i jakoś sobie radzić. Wyjście z domu do pobliskiej Żabki bez afery uważałam za prawdziwy sukces, wyczyn na miarę pokonania maratonu. Wypicie całej filiżanki kawy w domu również było prawdziwym wyzwaniem, ponieważ w czasie kolek mój Jaś był "nieodkładalny". Gdy próbowałam go położyć, zaczynał krzyczeć. Wspólne kawy i śniadania z przyjaciółką u boku? No cóż, o tym na razie mogłam zapomnieć.
Po paru tygodniach kolki na szczęście minęły, Jaś zaczął normalnie jeść i w miarę normalnie spać, rozumiałam już bardziej sygnały, które mi wysyłał – kiedy jeść, kiedy spać, kiedy pieluchę zmienić. Niestety, przez to, że od urodzenia większość doby nosiłam go na rękach, nie lubił być odkładany. Zasypiał tylko w moich ramionach, a każda próba odłożenia kończyła się przebudzeniem i płaczem. Nie chciał leżeć w wózku, ciężko było z nim wyjść na dłuższy spacer. Bardzo trudno było umówić się z Karoliną, choć mieszkałyśmy tak blisko siebie. Jej Leoś funkcjonował według stałego harmonogramu, łatwo było przewidzieć jego potrzeby, grzecznie leżał w wózeczku, spał i można było z nim niemal zwiedzać miasto. Mój Jaś kompanem może był i dobrym, bo był najbliższy mojemu sercu, ale jednak zwiedzanie z nim było możliwe tylko, gdy trzymałam go na rękach.
Któregoś dnia Karolina namówiła mnie na fitness dla mam z dziećmi. To idealne dla twojego Jasia - przekonywała. Tam się wszystkie ćwiczenia wykonuje z dzieckiem, masz je na rękach i robisz przysiady, wykroki, a jak robisz pompki, to on sobie leży w bujaczku obok ciebie – opowiadała. Zobaczysz, to się uda – zapewniała. Podjęłam to wyzwanie, bo sport zawsze był moją pasją, a po urodzeniu bardzo rzadko udawało mi się poćwiczyć, czy pobiegać.
Przez szybkę patrzyłam, jak ćwiczy grupa mająca zajęcia przed nami; wszystkie dzieci zadowolone i mają swoje mamy na oku. Pełna optymizmu weszłam na salę, aby już po 10 minutach wyjść załamana. Jasiowi trening się nie spodobał, może było za głośno, może za dużo się działo, może miał zły dzień. Cokolwiek to było, z płaczem (tym razem nas obojga) wracaliśmy do domu.
Mój mąż wspierał mnie jak mógł, ale byłam smutna, zła, zawiedziona. Nie tak wyobrażałam sobie macierzyństwo. Miałam wychowywać swojego synka w pozytywnym duchu, w dobrym nastroju, mieliśmy spędzać dużo czasu na świeżym powietrzu, puszczać bańki mydlane na kocyku, spotykać się z przyjaciółmi, którzy mówiliby: jaki on jest piękny i grzeczny ten twój Jaś. Miałam chodzić na fitness dla mam i do kina na seanse dostosowane do mam z niemowlakami. Miałam być cool mamą. A tymczasem nie jestem w stanie iść z małym na zakupy do pobliskiego warzywniaka.
Któregoś dnia mój mąż przyniósł chustę do wiązania, którą dostał od koleżanki z pracy. To wam pomoże – powiedziała znajoma mojego męża. Znalazłam w sieci specjalistkę od wiązania, przyszła i nauczyła nas prawidłowego, bezpiecznego dla dziecka wiązania. Zaskakujące, ale chustowanie przypadło do gustu Jasiowi – "przychustowany" do mamy siedział spokojnie i obserwował świat (oczywiście ze smoczkiem), a ja miałam dwie wolne ręce.
Chusta zmieniła nasze życie na lepsze. Mogliśmy wyjść na spacer, spotkać się z przyjaciółką, kupić kawę na wynos. Mogłam wyjść do ludzi, złapać więcej pozytywnej energii. Nadal zazdrościłam Karolinie, że jej Leoś potrafi cztery godziny przespać w głośnej restauracji, kiedy ona je pizzę i czyta książkę. Ale cóż, nie jesteśmy w stanie zaprogramować swoich dzieci, musimy się do nich dopasować, przynajmniej na początku i złapać wspólny rytm.
Dziś Jaś ma 7 lat. Chociaż świat przywitał z głośnym krzykiem i…na długo tak mu zostało, to teraz jest uroczym, mądrym i kochanym chłopcem. Ma w sobie tyle empatii, że często aż mnie zaskakuje swoim podejściem do ludzi. Może właśnie dzięki temu, że przeszliśmy niełatwą drogę na początku, by się "dotrzeć". Dziękuję Jasiu, dzięki Tobie już teraz oboje jesteśmy cool.