Kolęda. Ksiądz miał się u nas pojawić tuż po godzinie szesnastej. Przynajmniej tak wychodziło z moich obliczeń. Już dzień wcześniej przygotowałam stolik - był na nim biały obrus i cały zestaw potrzebny do modlitwy. Był krzyż, dwie świece, kropidło i woda święcona. Mój syn był bardzo zainteresowany tym, co się dzieje. Dopytywał, a ja cierpliwie tłumaczyłam. Potem przyszła prawdziwa lawina "złotych myśli trzylatka".
O tym, że do naszego domu ma przyjść ksiądz, mówiliśmy naszemu dziecku już od samego rana. Aktywnie włączył się w przygotowania, a potem siedział w oknie i wyczekiwał gościa. Kiedy rozległo się pukanie, od razu pobiegł do drzwi. Zaprosiliśmy naszego proboszcza do pokoju, gdzie wspólnie mieliśmy się pomodlić. Na samym początku dostaliśmy zadanie. Trzeba odśpiewać kolędę. Padło na "Przybieżeli do Betlejem", a chwilę później mój syn krzyknął na całe gardło: "mamo, niech on już przestanie śpiewać, bo mnie głowa boli". No myślałam, że spalę się ze wstydu, ale najgorsze miało dopiero nadejść.
Po tej części oficjalnej przeszliśmy do luźnej rozmowy. I tu należy się kilka słów wyjaśnienia dla lepszego zobrazowania sytuacji. Jako że piekę ciasto tylko dwa razy do roku (święta Bożego Narodzenia i urodziny mojego dziecka), rano przed pracą zaszłam do piekarni. Kupiłam kawałek piernika staropolskiego i torebkę ciastek z kremem. W domu każdy miał przykazane, żeby tego nie ruszać, bo to ciasto na kolędę. Oczywiście nie spodobało się to mojemu dziecku. "Stasiu, dostaniesz kawałek, jak tylko ksiądz od nas wyjdzie, ale na razie nie można jeść ciastek" - powiedziałam. Nie wiedziałam tylko, że w głowie mojego syna rodzi się już plan, jak dobrać się do słodyczy.
Wróćmy jednak do samej wizyty duszpasterza. Kiedy proboszcz rozmawiał z mężem, poszłam do kuchni, by przygotować mały poczęstunek. Duchowny skusił się na kawałek ciasta, poprosił również o herbatę. I tak sobie siedzieliśmy i rozmawialiśmy o obchodach zbliżającego się jubileuszu naszej parafii, ksiądz chciał wziąć jeszcze ciastko z kremem. Gdy tylko wyciągnął po nie rękę, mój kochany synek wypalił: "mamo, niech on już przestanie jeść, bo dla nas nie wystarczy". Zapadła krępująca cisza.
Proboszczowi, tak samo jak i nam, zrobiło się głupio, bo wycofał rękę, którą miał w powietrzu i już nic sobie nie nałożył. Dopił herbatę, pospiesznie spojrzał na zegarek i stwierdził, że już późna godzina. "Muszę wracać na plebanię" - rzucił do nas i wyszedł z mieszkania. To był koniec kolędy. Aż strach pomyśleć, co będzie za rok.
15 lutego weszła w życie tzw. ustawa Kamilka, która nakazała wprowadzenie standardów ochrony małoletnich. To oznacza duże zmiany nie tylko dla żłobków, przedszkoli, szkół czy przychodni, ale i księży. I to nie tylko katechetów, ale również tych, którzy chodzą po kolędzie.
W przypadku parafii i kościołów, a więc również księży chodzących po kolędzie, zakazane są następujące czynności:
Tu warto również pamiętać o tym, że parafie od dłuższego czasu wprowadziły zasady, że ksiądz po kolędzie przyjdzie tylko do osób, które wcześniej wyraziły na to zgodę. Można to zrobić za pośrednictwem telefonu, podanego adresu e-mail, czy też zgłosić osobiście w zakrystii, lub kościelnej kancelarii.
W mojej parafii od kilku lat są respektowane te zasady. By ksiądz po kolędzie do nas przyszedł - musiałam wcześniej zgłosić taką wolę. Dużą zmianą był tu fakt, że pojawił się sam, bez - tak jak to było wcześniej - towarzyszących mu ministrantów.