Dla dzieci zrezygnowała z kariery. "Wstydziłam się, gdy ktoś pytał mnie, gdzie pracuję, a ja mówiłam: nie pracuję"

Pochodzi ze wsi. Skończyła studia, chociaż mało kto wierzył, że to się uda. Niestety nie wszystkie plany zrealizowała. Teraz podsumowuje swoje życie i radzi, by uczyć się na jej błędach. Szczególnie że na "później" może być już "za późno". Poznajcie panią Magdalenę, która w naszym cyklu "Oto ja" odważyła się opowiedzieć swoją historię.

Pochodziła ze wsi, z rodziny wielodzietnej, gdzie mało kto wokół kończył zawodówkę, o studiach nie wspominając. Była ambitna, nauka nie przychodziła jej z wielką łatwością, ale starała się, jak mogła. Uparła się i ruszyła w świat, by spełniać swoje marzenia. Chciała się kształcić, zdobyć świetny zawód i leczyć zwierzęta. Pani Magdalena, bo o niej mowa, nie spodziewała się, że życie zweryfikuje te plany. Minęło wiele lat. Czy żałuje, że nie wszystko potoczyło się po jej myśli? W naszym cyklu "Oto ja" oddajemy jej głos, byście mogli poznać jej historię.

Zobacz wideo Sylwia Bomba zdradza, jaką jest mamą. "Odważną" [materiał wydawcy kobieta.gazeta.pl]

Lato, 1977 rok

Dostałam się na studia. W innym mieście daleko od naszej wsi. Rodzice początkowo wykazywali entuzjazm, bo oczywiście, fajnie pochwalić się sąsiadom, wiadomo, że wszyscy będą zazdrościć. Mimo wszystko jednak chyba nie do końca wierzyli, że jedno z ich piątki dzieci naprawdę zdecyduje się na studia i to tak daleko. Gdy to do nich dotarło, powiedzieli mi, że życzą mi powodzenia, ale muszę mieć świadomość, że nie będą mogli mi zbyt wiele pomóc, szczególnie finansowo. Mogę liczyć na wałówkę, ale na pieniądze - nie za bardzo. Ojciec pracował w fabryce, mama prowadziła niewielkie gospodarstwo. Kokosów z tego nie było. A do tego na ich utrzymaniu zostawała jeszcze czworo mojego młodszego rodzeństwa. 

A ja byłam dobrej myśli. Marzyłam, żeby być weterynarzem i wiedziałam, że zrobię wszystko, by to osiągnąć. Nie chciałam, jak niektóre moje koleżanki, poznać pierwszego lepszego kawalera w remizie na zabawie, zajść w ciążę i całe życie urabiać się po łokcie na roli. Żeby nie było - szanowałam je, lubiłam, ale i współczułam jednocześnie, bo miałam świadomość, że prawdopodobnie będą żyły tak, jak nasze matki i babki. Praca na roli to ciężki kawałek chleba, a na wsi perspektywy na lepsze i inne życie wtedy były prawie żadne. Udawało się nielicznym, ale ja byłam młoda i wierzyłam, że chcieć znaczy móc. A ja chciałam.

Lata 1977-1982

Studia były bardzo trudnym okresem. Dostawałam stypendium, ale było niesamowicie skromne. Nie stać mnie było nawet na to, by raz w miesiącu przyjechać do domu pociągiem. A każda taka wizyta była nie tylko okazją do spotkania z bliskimi, za którymi tęskniłam, lecz także do dostania solidnej wałówki. Bo, niestety, na jedzeniu też trzeba było oszczędzać. W akademiku trzymałyśmy z dziewczynami kiełbasę i słoiki z ogórkami za oknem, bo z lodówki we wspólnej kuchni znikało wszystko, co tylko tam się znalazło. Złościłam się o to strasznie, bo jak to kraść jedzenie? Po latach inaczej na to patrzę. Każdy radził sobie, jak mógł. Takie były czasy.

Mimo wielu trudności studia ukończyłam z całkiem niezłymi ocenami. Byłam przepełniona szczęściem, bo wiedziałam, jak wiele drzwi się przede mną otwiera. Poza tym uwielbiałam zajmować się zwierzakami. I chciałam to robić.

Rok 1984

Praca w niewielkim gabinecie weterynaryjnym w mieście położonym najbliżej rodzinnej wioski dawała mi pieniądze (chociaż nie takie, jakie dziś można zostać w tym zawodzie) i satysfakcję. Lubiłam to robić, spełniałam się. Chociaż często było tak, że zamiast leczyć zwierzęta, musiałam robić za sekretarkę i księgową, sprzątaczkę itp. Nie narzekałam jednak. Znów mieszkałam z rodzicami i codziennie dojeżdżałam pociągiem do pracy, bo nie stać mnie było na wynajmowanie stancji.

Dla dzieci zrezygnowała z pracy. 'Po cichu płakałam'
Dla dzieci zrezygnowała z pracy. 'Po cichu płakałam' Shutterstock, autor: Bricolage

W moim życiu zapanował spokój. I stabilność. Pewnego dnia poznałam porządnego, pracowitego chłopaka, w którym się zakochałam. Wyszłam za niego mąż, i to po kilku miesiącach znajomości. Dziś wydaje się to szokujące, ale wtedy nie było. Mało kto chodził ze sobą latami. Ludzie poznawali się, pobierali i tyle, przynajmniej w moim otoczeniu. A ja już i tak w swojej wsi byłam uznawana za starą pannę, bo przecież część moich koleżanek wyszła za mąż, jak miała jakieś 18-19 lat. A nie oszukujmy się, w takich miejscowościach kiedyś panna bez chłopa w wieku ponad 25 lat była traktowana jak jakaś wybrakowana, "bo żaden jej nie chciał". A ja jednak nie należałam do tych, co brały pierwszego lepszego. Wolałam poczekać, choćby ludzie mieli się zagadać. 

Lata 1987-1990

Urodził mi się syn. Był bardzo chorowity. To wiązało się z częstymi badaniami, wizytami w szpitalach itp. Często ze zmartwienia płakałam nad łóżeczkiem. Czasem w nocy nie spałam, bo czuwałam, czy oddycha i nic się nie dzieje. Wspólnie z mężem ustaliliśmy, że lepiej będzie, jak zostanę przez jakiś czas w domu. Szczególnie że on dobrze zarabiał, więc nie musieliśmy się martwić o finanse. Gdy urodziła się córka, wizja powrotu do pracy znów została odłożona "na później".

Wtedy byłam jednak naprawdę szczęśliwa, że mogę spokojnie zająć się swoimi dziećmi, spędzać z nimi czas i poświęcać im tyle uwagi, ile potrzebowały. W tamtej chwili i ja, i one tego potrzebowaliśmy. A mam świadomość, że nie każda mama mogła sobie na to pozwolić. I naprawdę w tamtym okresie w ogóle nie tęskniłam za pracą, chyba nawet nie wyobrażałam sobie, żeby do niej wrócić. Uważałam też, że nikt się tak dobrze nie zajmie dziećmi jak ja. Poza tym synowi często trzeba było podawać różne leki, był alergikiem itp. Wolałam sama nad wszystkim czuwać.

Rok 2000

Jakoś szybko ten czas upływał... Nie wiem, kiedy zorientowałam się, że dzieci już podrosły, nie byłam już im tak potrzebna jak wtedy, gdy były małe. I to był dla mnie chyba najgorszy czas. Bo raptem poczułam się taka zbędna. One biegały po kolegach i koleżankach, a ja zastanawiałam się, co ze sobą zrobić. Bo ile można myć te okna, podłogi i gotować obiadki? Wtedy pojawiła się myśl, że powinnam wrócić do pracy.

Początkowo byłam przekonana, że to będzie łatwa sprawa. Przecież miałam dobry zawód, dyplom - z takiego założenia wówczas wychodziłam. Skontaktowałam się z kilkoma weterynarzami, jednak wieloletnia luka w pracy nie wyglądała zbyt dobrze. Jeden powiedział mi wprost, że dużo się pozmieniało i jeśli chcę wrócić do zawodu, powinnam się podszkolić, zrobić jakieś kursy itp., bo z tym, co mam, się nie nadaję. I może bym zrobiła te szkolenia, ale wtedy syn poważnie złamał nogę, u córki pojawiły się jakieś problemy zdrowotne. Znów odłożyłam zawodowe marzenia "na później". Szczególnie że dużo też poświęcałam na pomoc w nauce dzieciom, mężowi pomagałam trochę prowadzić księgowość. On sam absolutnie nie odciągał mnie od powrotu do zawodu, żeby nie było, ale i nie zachęcał. Powiedział, żebym robiła to, czego potrzebuję. A ja? Chyba się wystraszyłam, że faktycznie wszystko się zmieniło i niewiele pamiętam już z tego, co się nauczyłam. I odpuściłam. Tylko czasem po cichu płakałam w poduszkę, bo czułam się beznadziejna. Ale to przechodziło i życie kręciło się dalej.

Rok 2024

Czy dziś żałuję, że nie wróciłam do zawodu? Bardzo często. Dzieci już dawno założyły rodziny, mają swoje sprawy. Człowiek na starość zaczyna też analizować swoje życie i decyzje, które podjął. Poświęciłam życie dzieciom i tego nie żałuję, bo są wspaniałymi ludźmi, ale poświęciłam też trochę siebie, a tego już piekielnie żałuję. Mam do siebie pretensje, że nie umiałam tego połączyć albo przynajmniej spróbować. Czasem wydaje mi się, że trochę poszłam na łatwiznę, innym razem tłumaczę sobie, że zrobiłam to, co było w tamtym momencie najlepsze. Nie wiem w sumie, jak to się stało, że jako młoda kobieta tak walczyłam o to wykształcenie, o dyplom, a potem tak łatwo to… Zmarnowałam. Tak, uważam, że to zmarnowałam albo za mało o to walczyłam, odpuściłam. Najpierw to było wygodne, a potem się bałam. Nie miałam odwagi wrócić, uwierzyłam, że po latach już nie będę się nadawać do pracy. Więc zrezygnowałam, a nie powinnam, szczególnie gdy dzieci były trochę większe. To bardzo źle wpłynęło na moją pewność siebie. Wielokrotnie wstydziłam się, gdy ktoś pytał mnie, gdzie pracuję, a ja mówiłam: "nie pracuję".

Był w moim życiu nawet moment, że chciałam iść do jakiejkolwiek pracy, nie dla pieniędzy, ale żeby udowodnić światu, że coś umiem, że nie siedzę całymi dniami na tyłku. Bo, nie oszukujmy się, mnóstwo ludzi uważa, że jak kobieta nie pracuje, to nic nie robi - a co zajmowaniem się domem, dziećmi, pomaganiem w pracy mężowi? Nikt z zewnątrz tego nie widział (a przynajmniej większość), tak sądzę. Czułam się z tym strasznie. Czemu nie poszłam do byle jakiej pracy? Bo mieszkam w niewielkiej miejscowości. Wszyscy się znają. Co miałabym robić? Stać w spożywczaku i wystawić się na uwagi, że na co mi te studia kiedyś były? W małych miasteczkach ludzie pamiętają takie rzeczy. Wypominaliby mi i dokuczali. I te ironiczne uśmieszki sąsiadek, które próbowałyby w ten sposób się dowartościować, bo one studiów nie skończyły. Na milion procent komentowałyby w stylu: "o, widzisz, tyle się na tych studiach wymęczyłaś i po co ci to było". Nie przeżyłabym tego. Dlatego zrezygnowałam z tego pomysłu.

Zawsze jednak powtarzałam swojej córce, żeby nigdy nie pozwoliła sobie na popełnienie tego błędu co ja. Przyrzekłam sobie, że zrobię wszystko, by nie zmarnowała swojej szansy. I powtarzałam jej, by nigdy nie zrezygnowała z siebie i swoich marzeń. Rodzina jest bardzo ważna, według mnie najważniejsza, ale trzeba też pamiętać o sobie i swoich marzeniach. Bo nie żyjemy tylko dla innych, ale też dla siebie.

Jeśli chciałbyś opowiedzieć nam swoją historię, stać się bohaterem naszego cyklu "Oto ja" - napisz do mnie justyna.fiedoruk@grupagazeta.pl Gwarantuję pełną anonimowość.

Więcej o: