Szkoła w PRL-u. Jedni wspominają ją z sentymentem, inni z grymasem. "Dzwonek jest dla nauczyciela"

Szkoła w PRL-u pod wieloma względami różniła się od obecnej. Dziś niektóre sytuacje byłyby nie do pomyślenia. "Moim koszmarem było to, jak przy świeczkach musiałam przepisywać zeszyt z polskiego, bo źle wyglądał i nie podobało się to mojej pani nauczycielce. To było tak trudne i mozolne zadanie, że potem już nigdy nic nie kreśliłam i starałam się zawsze prowadzić wszystkie zeszyty starannie" - wspomina moja mama.

Szkoła się zmienia i nie chodzi tu tylko o podstawę programową, zasady oceniania, czy chociażby przedmioty, które są wykładane. Modyfikacjom ulega nie tylko plan lekcji, ale też i podejście samych nauczycieli. Słynne zdanie "dzwonek jest dla nauczyciela" z pewnością odeszło już do lamusa, a to głównie z uwagi na fakt, że niektóre placówki w ogóle z niego zrezygnowały. A jak było kiedyś? Oto szybki powrót do przeszłości.

Zobacz wideo Czy polska szkoła jest do niczego? [SONDA]

Szkoła kiedyś była inna. I wcale nie chodzi o budynek

Forma prowadzenia zajęć w PRL-u drastycznie nie różni się od obecnej. Jest przywitanie z nauczycielem, sprawdzanie listy obecności, czasem krótkie odpytywanie, sprawdzian i sam temat. Nauczyciel stara się wytłumaczyć wszystkie zawiłości, opowiedzieć o nowych rzeczach i przede wszystkim zaciekawić uczniów. A jak było kiedyś?

W czasach PRL-u klasy często były znacznie liczniejsze niż obecnie (nawet 40 uczniów w jednej). Nie było orzeczeń o dysleksji, dysgrafii i innych, które wymagałyby specjalnego podejścia. Wszyscy musieli opanować ten sam materiał – z mniejszym lub większym skutkiem. Moi rodzice do dziś wspominają, jak to za najmniejsze przewinienie można było dostać linijką po rękach czy kluczem w głowę, bo nie znało się odpowiedzi na pytanie. "Moim koszmarem było to, jak przy świeczkach musiałam przepisywać zeszyt z polskiego, bo źle wyglądał i nie podobało się to mojej pani nauczycielce. To było tak trudne i mozolne zadanie, że potem już nigdy nic nie kreśliłam i starałam się zawsze prowadzić wszystkie zeszyty starannie" – wspomina moja mama.

I to jest chyba jedna z podstawowych różnic. Mianowicie chodzi o dyscyplinę i ślepe posłuszeństwo. Każdy ówczesny nauczyciel był autorytetem. Nie można było z nim dyskutować, a normą były kary fizyczne. "Jak pierwszy raz dostałam linijką po rękach, nie powiedziałam w domu, bo tam dostałabym jeszcze drugi raz, a może nawet mocniej" – dodaje w rozmowie mama. "Jednak ze szkoły najbardziej wspominam to, że nie miałam porządnych kapci. Mieliśmy fartuszki, ale mojej mamy nie stać było co chwila na nowe buty, więc robiła mi bambosze na drutach" – opowiada.

Szkolne obyczaje, czyli akademie i wierszyki

Szkoła funkcjonująca kilkadziesiąt lat temu miała też wiele tradycji uznawanych dzisiaj za co najmniej nietypowe. To były czasy socjalizmu i zupełnie innego podejścia do ucznia, a oprócz przekazywania wiedzy były też inne zadanie, jak chociażby prace społeczne. "Szczerze nienawidziłam, jak trzeba było całą klasą jechać na wykopki. Zimno, wiatr, a ty masz do wiklinowego kosza zbierać ziemniaki. Potem było ognisko, ale człowiek już był tak zmęczony, że nawet nie miał ochoty na tego upieczonego kartofla" – opowiada moja rodzicielka.

Szkoła mogła zaangażować wszystkie klasy w tzw. prace społeczne. Repertuar był szeroki. Młodzież musiała wykonywać prace ogrodnicze, porządkowe, a nawet budowlane. Takie akcje miały kształtować charakter. Równie modne były także wszelkiego rodzaju akademie i angażowanie dzieci i młodzieży w polityczne manifestacje. "Pierwszomajowe pochody to był obowiązek, do którego nikt się nie garnął, a każdy musiał iść. Pamiętam te białe bluzki, strasznie sztywne i czerwone kokardy, które mama wczepiała mi we włosy" – wspomina. Pokolenia, które ukończyły szkołę w czasach PRL-u, mają także mnóstwo pięknych wspomnień, w tym również dotyczących nauczycieli i wychowawców, bo chociaż mojej mamie zdarzało się oberwać od nauczyciela, to nigdy o nich źle nie mówiła i zawsze do tych czasów wraca z sentymentem. "W szkole spędziłam naprawdę piękne lata i szkoda, że one nie wrócą, bo jak patrzę na dzisiejszą młodzież, to naprawdę uważam, że powinno ich się teleportować na dzień, albo dwa do takiej szkoły i już nikt by nie marudził" – dodaje z uśmiechem.

Więcej o: