Do naszej redakcji trafił list mamy dwuletniej dziewczynki, która aktualnie stoi przed dylematem, czy dalej posyłać dziecko do żłobka i płacić horrendalnie wysokie czesne, czy może zrezygnować z pracy i zostawić dziecko w domu. "Zarabiam cztery tysiące złotych na rękę. Ktoś by powiedział, że dużo, ale większość z tych pieniędzy idzie na opłatę za czesne w żłobku i jedzenie, dojazdy do pracy i sprawy związane z dzieckiem, począwszy od szczepień, po prywatne wizyty u specjalistów, a skończywszy na podstawowych zakupach w sklepie. Żłobek to luksus, na który mnie nie stać. Jestem chyba skazana na dom" – pisze kobieta.
Dylemat, przed którym stoi nasza czytelniczka, okazuje się, że nie jest odosobnionym problemem. Opłaty za żłobek, ten prywatny, są strasznie wysokie. Wielu rodziców nie może pozwolić sobie na taki "luksus". Sama mam dziecko w wieku żłobkowym. Pracuję, zarabiam, a jak przychodzi moment płacenia za czesne - drży mi ręka. 1200 zł idzie od ręki, chociaż jak zapisywałam dziecko do placówki, czesne wynosiło niecałe 800 zł. "Wszystko idzie w górę" - takie wyjaśnienie otrzymałam od pani dyrektor, kiedy zapytałam, czemu tak wysoka podwyżka. W innych prywatnych placówkach podobnie. Ceny czasem nieadekwatne do tego, ile ludzie zarabiają, bo dla większości osób, podwyżka pensji z dnia na dzień o 400 zł to niedościgłe marzenie. I w wielu domach sytuacja wygląda podobnie. Bo jeśli dwójka rodziców pracuje, za powiedzmy najniższą krajową, mają jeszcze kredyt, inne zobowiązania - nie są w stanie pokryć kosztów związanych z opłatą za żłobek.
"Żłobek dla naszej córki to luksus, na który już przestaje nam wystarczać, chociaż zarabiam i co miesiąc wpływa mi na konto niecałe 4 tys. zł. Mąż dostaje nieco więcej, ale na głowie mamy jeszcze kredyt hipoteczny, który 'zżrea' większość naszego budżetu. Do tego codzienne zakupy, rachunki, paliwo do auta i już jednej wypłaty nie ma. Moja idzie na opłaty za żłobek i inne koszty związane z dzieckiem, a te wcale małe nie są" – zaznacza kobieta. "Przykład? W zeszłym miesiącu nasza córka była tylko dwa dni w żłobku. Resztę przechorowało. Zaczęło się od kataru i kaszlu, potem było zapalenie spojówek i pilne skierowanie do okulisty. Za wizytę 400 zł, bo terminy na NFZ za rok. Potem była jelitówka i znów siedzimy w domu. Do tego jeszcze trzeba doliczyć cotygodniowe wizyty u logopedy. 30 minut to 80 zł, a ja wypłaty dostałam bardzo malutko, bo przecież siedziałam na opiece. I skąd na to wszystko brać?" - pyta kobieta.
Mama dwuletniej dziewczynki, która zdecydowała się podzielić swoją historią i targanymi dylematami, jest zdania, że chociaż każda partia rządząca opowiada się za polityką prorodzinną, to i tak robią niewiele, aby wspomóc rodziny z dzieckiem. "Kiedyś przeczytałam mądre słowa jakieś kobiety, która świadomie zrezygnowała z rodzicielstwa. Twierdziła, że nie ma dzieci, bo ją nie stać. 'Miłością nie nakarmisz dziecka, ani go nie ubierzesz'. I to zdanie, chociaż wcześniej go nie rozumiałam, bo ja zawsze chciałam mieć pełen dom i dzieci, bardzo dobrze do mnie przemawia. Teraz rozumiem jego sens. I teraz też świadomie rezygnuje z kolejnego dziecka, bo pomimo dobrej i stabilnej pracy, na kolejne mnie nie stać. Nie dostajemy żadnych dodatków, na nic się nie łapiemy, o miejskim żłobku marzyć jedynie możemy, bo przecież oboje pracujemy i zarabiamy" - zaznacza.
"Dziś mam wrażenie, że dotowani są ci, co nic nie robią. Mogą liczyć na darmowe miejsce w żłobku, na zasiłki i różnego rodzaju pomoc. My dostajemy tylko 800 plus, ale jak widać, to nawet na żłobek nie wystarcza" - kończy swój list kobieta.