PRL: dziecko marznie w samych majtkach, mama się targuje. "Kto nie mierzył dżinsów, stojąc na kartonie, ten życia nie zna"

Niektórzy mówią, że dawniej ubrań się nie kupowało, a zdobywało. Dzieci donaszały odzież po starszym rodzeństwie, czy kuzynostwie, czasem udało się coś upolować w Pewexie, do szczęściarzy przychodziły paczki z ubraniami zza granicy.

Dziś z kupowaniem ubrań dla dzieci nie ma problemów. No może tylko taki, że wybór jest zbyt duży i nie wiadomo, co wybrać. W latach 80. i 90. nie było tak kolorowo. Dosłownie i w przenośni. W sklepach mało co było, a to, co ówczesnym rodzicom udało się upolować, było nieatrakcyjne i zwykle w burych kolorach. "Polskie wzornictwo przemysłowe szorowało po dnie. Pamiętam, że wszyscy chodziliśmy w takich samych smutnych ubraniach, uszytych z tak sztucznych materiałów, że mógł je strawić tylko ogień. Czasami ktoś się wyróżniał, bo miał ciocię w USA, która co jakiś czas przysyłała paczkę z ciuchami lub udało się coś upolować w Pewexie. Oczywiście, jeśli miało się walutę" - wspomina Paweł, który urodził się w Warszawie w latach 80. "Rodzice raz w roku kupowali mi dżinsy w Pewexie, pamiętam jak dziś, że przez pewien czas kosztowały 17 dolarów. Musiały mi starczyć na rok" - dodaje.

Zobacz wideo "12 lat temu nie miałam nawet pokoju, gdzie mogłabym nakarmić dziecko". Posłanka o nowym pomyśle Hołowni w sejmie

Mierzenie dżinsów na kartonie

"Kto nie mierzył dżinsów, stojąc na kartonie na bazarze zimą, ten życia nie zna" - żartuje Anita, która urodziła się w 1985 roku w niewielkiej podwarszawskiej miejscowości. "Pamiętam, jak pożerałam wzrokiem markowe sportowe buty na wystawie w osiedlowym sklepie. Mogłam tylko o nich pomarzyć, bo ubrania mama kupowała mi na lokalnym bazarku albo stadionie dziesięciolecia. Czyli klasyk, karton, zimno, tłok i okrzyki sprzedawców: Dobre, dobre, kupuje!" - dodaje. "Kilka razy w roku jeździłem z rodzicami na zakupy ubraniowe na stadion X-lecia. Nie znosiłem tego, bo trzeba było wstać skoro świt. Najgorzej było zimą. Nawet w siarczysty mróz musiałem ściągać portki przy wszystkich i stojąc na kawałku kartonu mierzyć dżinsy. Wszystko w nerwowej atmosferze i pośpiechu, bo rodzice bali się kieszonkowców, których tam nie brakowało" - mówi w rozmowie z eDziecko.pl Paweł.

Przychodziły paczki zza granicy

Nie każdy miał takie szczęście, ale takie osoby od razu rzucały się w oczy. "Regularnie dostawałam paczki z ubraniami od cioci z Francji. Moje starsze siostry, po których donaszałam ich ubrania, też, więc nie wiem, co to życie i marznięcie na kartonie. Uważałam się za ofiarę tego systemu, bo w paczkach były m.in. kokardy, które moja mama obsesyjnie wiązała mi na włosach, chociaż ich nienawidziłam. Skończyło się dopiero, jak pod jej nieobecność w domu zmusiłam opiekunkę do obcięcia mi włosów na krótko i nie było już ich na czym wiązać" - wspomina w rozmowie z eDziecko.pl Asia. "Ja dostawałam paczki od chrzestnych, którzy jeździli do Stanów. Ale był szał, jak pod dom podjeżdżał kurier i wyciągał wielki karton z rzeczami od nich. Kiedyś dostałam piżamkę z motywem Barbie, która była na mnie za mała i martwiłam się, że w nocy gumka od spodenek przetnie mnie na pół. Ale twardo w nich spałam, dopóki było to możliwe" - mówi Ola. Z kolei Marta, której wczesne dzieciństwo przypadało na początek lat 90. mówi z rozgoryczeniem: "Ja dostawałam paczki od rodziny z Francji, przepiękne kolorowe sukienki, bluzki spodnie, kurtki. Niestety, wszystkie te rzeczy były tak wąskie, że mogłam sobie na nie jedynie popatrzeć."

Niektórzy mieli więcej szczęścia

"Pamiętam, że mój tata miał bony do sklepów dla górników - takiego jakby odpowiednika Pewex'ów - i tam kupił mi biały komplet na zimę. Spodnie zimowe i kurtka. To było coś absolutnie niesamowitego, do tego stopnia, że jak to zobaczyłam, to nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. Tym bardziej że większość ubrań miałam szytych na maszynie i robionych na drutach przez moją mamę. Gdy był szał na legginsy, takie z gumką pod stopą, to moja mama zrobiła mi takie legginsy na drutach. Miałam też ciotkę, która przyjeżdżała do nas co jakiś czas, zdejmowała z nas miarę i kilka dni siedziała i szyła nam ubrania. Materiały ojciec załatwiał, chyba z tego sklepu dla górników." - wspomina Asia, która wychowała się w Kielcach.

Ubrania z drugiej ręki

Kiedy sklepowe półki nie uginały się pod ciężarem odzieży z kolejnych kolekcji, a sklepy internetowe nie oferowały wszystkiego w "jeszcze niższych cenach", dzieci donaszały ubrania po starszym rodzeństwie, kuzynostwie lub dzieciach znajomych. "Pamiętam worki na śmieci pełne ubrań po starszych kuzynkach i wybieranie, co się jeszcze nadaje, a co już nie" - wspomina Daria. "Czasem mama przynosiła coś z lumpexów, czasem chodziłam z nią i mogłam sobie coś wybrać. Zdarzały się prawdziwe perełki, pamiętam sweterek w żywych kolorach, porządny, gruby, wszystkie dziewczyny z klasy mi go zazdrościły. Nosiłam go, dopóki się w niego mieściłam, a potem przejęła go moja młodsza siostra cioteczna" - dodaje. 

Więcej o: