55-letni Mark Robinette był pastorem i wspólnie z żoną miał ośmioro dzieci - szóstka była biologiczna, dwójka adoptowana. Wśród swoich sąsiadów i najbliższej społeczności byli bardzo cenieni i szanowani. Angażowali się w pomoc innym. To była ich życiowa misja. W jednej chwili ich świat legł jednak w gruzach. Nie wiadomo, jaka była przyczyna pożaru ich domu. Pewne jest to, że ten dzień był najgorszym w życiu żony Marka.
Nie wiadomo, dlaczego w domu wybuchł pożar. Mężczyzna nie zastanawiał się jednak ani chwili. Ogień szalał, nie było szans ucieczki normalną drogą, więc wypchnął przez okno szóstkę dzieci oraz żonę. Wtedy zdał sobie sprawę, że w domu byli uwięzieni jeszcze dwaj synowie.
Wskoczył do budynku ponownie, próbując ich uratować. Niestety, prawdopodobnie ogień odciął im każdą możliwą szansę na ucieczkę. Gdy strażacy ugasili płomienie, znaleźli całą trójkę - przytuleni, leżeli obok siebie, trzymając się za ręce. Widok łamał serca.
Mark wraz z całą rodziną pomagał komu się dało. Był m.in.: pastorem, dyrektorem platformy zajmującej się zbieraniem funduszy dla potrzebujących, wcześniej nawet reporterem. Często wyjeżdżał na misje, pomagając ubogim i potrzebującym. Jego najstarszy syn, 17-letni Gideon, "przygotowywał się do pójścia do college'u i marzył o pracy w służbie tak, jak jego ojciec" - czytamy w serwisie Daily Mail. Oprócz tego "lubił także czytać Biblię, uczyć się hiszpańskiego, pracować w budce dźwiękowej w swoim kościele i poezję". Dziesięcioletni Liam, był uroczy i zarażał wszystkich swoją pozytywną energią, "kochał zwierzęta, grał w warcaby, rysował i wysyłał listy do swojej babci". Została po nich ogromna pustka. Żona Marka i szóstka dzieci schronili się w jednym z hoteli. W pożarze stracili wszystko, co mieli. Został im samochód oraz ciuchy, w których zdołali uciec z domu. Bliscy zorganizowali zbiórkę, by mieli szansę na powrót do normalnego życia.