Na początku nie miał imienia. Miał za to wielką czerwoną kokardę na szyi, bo był prezentem dla trzyletniej Amelki. Dostała go od babci, która mieszkała w innym kraju, w jakiejś Austrii lub Australii i Amelka zbyt często się z nią nie widuje. Babcia regularnie przysyłała jej za to prezenty: a to kolejną lalkę, a to zestaw klocków, a to puzzle. Większość zabawek zwykle szybko lądowała w kącie pokoju, ale nie on: pluszowy miś. Dziewczynka nazwała go Teosiem. Uznała, że takie imię pasuje do niego najlepiej - widziała w jakiejś bajce niedźwiadka o takim imieniu i bardzo się jej spodobało. Teoś był jasnobrązowy i miał bardzo miękkie futerko. Miał też błyszczące oczka, w których, gdy Amelka odpowiednio się przyjrzała, widziała swoje odbicie. Zabierała go wszędzie: do przedszkola, na zakupy z rodzicami, na wakacje. Nie wypuszczała go z rączek nawet u lekarza, czy na imprezie urodzinowej koleżanki z grupy.
Teoś jako towarzysz kilkuletniej dziewczynki bardzo wiele przeżył. Raz wpadł do wanny i trzeba go było suszyć na kaloryferze. Po wszystkim jego futerko nie było już tak miękkie jak wcześniej, ale Amelce to nie przeszkadzało. Ważne, że nie utonął, bo dziewczynka utrzymywała, że nie umie pływać. Innym razem, został zalany sosem do spaghetti. Niechcący oczywiście, ale mama musiała go uprać. Po praniu zapach sosu pomidorowego zniknął, ale została całkiem spora plama na łapce i brzuszku misia. To też Amelce nie przeszkadzało. Kiedy jednak Teosia wyrwał jej szczeniak sąsiadów, zanim dorośli zainterweniowali, zwierzak poważniej rozdarł pluszaka.
Amelka zanosiła się łzami, ale tata obiecał go zszyć. Słowa dotrzymał, ale ponieważ nie był specem od zszywania pluszowych misiów, szew był nierówny i mocno widoczny. Dla każdego, poza Amelką. Ona tego nie zauważyła. Również tego, że gdzieś na placu zabaw odpadło mu oczko. Dziewczynka kochała swojego misia z każdym dniem coraz bardziej. Miała już sześć lat i chodziła do zerówki, jednak Teoś i tam jej towarzyszył - upchnięty w plecaku pod piórnikiem i śniadaniówką. Amelka go nie wyjmowała, bo inne dzieci dziwnie na niego patrzyły, była pewna, że to z zazdrości. Teoś musiał być zawsze przy niej. I tak było aż do pewnego pochmurnego, deszczowego popołudnia, dokładnie 11 października.
Tego dnia Amelka nie czuła się najlepiej, więc mama wcześniej ją odebrała ze świetlicy. W domu dostała syrop, herbatę z miodem i cytryną i końcówkę buczącego nebulizatora, którego nie znosiła. Nie dość, że hałasował, to jeszcze drażniła ją para, którą musiała wdychać. W takiej sytuacji pomóc mogło tylko przytulenie Teosia. I wtedy TO się okazało. Pluszowego misia nie było w plecaku. Mama zbladła, Amelka uderzyła w płacz. Ani ona, ani dziewczynka nie wiedziały, co się z nim stało. Nie wiedział także tata, którego - gdy wrócił z pracy - dopadło nieprzytomne z żalu i strachu dziecko.
Rodzice nie mogli w żaden sposób uspokoić zrozpaczonej dziewczynki, a obietnice kupna nowego misia powodowały kolejne szlochy. W końcu tata wpadł na pomysł: rozwiesi w okolicy ogłoszenia. Wydrukował zdjęcie misia, dodał dane kontaktowe i wyszedł rozkleić kartki. Jedną nakleił przy bankomacie, jedną w osiedlowym sklepie spożywczym, jedną na słupie w okolicy przystanku autobusowego.
Ogłoszenie o zaginionym misiu pojawiło się także na klatce schodowej, przy wejściu do szkoły i na witrynie lokalnego salonu fryzjerskiego. Mama z kolei zamieściła informacje w mediach społecznościowych. Pozostawało tylko czekać. Mijały dni i tygodnie – nikt nie wiedział nic o zaginionym misiu. Rodzice, początkowo przekonani, że dziecko w końcu zapomni o swojej sfatygowanej przytulance, byli mocno zaniepokojeni, bo Amelka zdawała się wcale nie zapominać. Wspominała o misiu kilka razy dziennie, w szkole nie potrafiła się skoncentrować, wieczorami przed zaśnięciem długo płakała. Mamie i tacie pękały serca, ale byli bezradni.
Pewnego dnia, dokładnie 2 grudnia, gdy Amelka wracała z mamą do domu, pod drzwiami znalazła niewielkie zawiniątko. Kiedy obie zajrzały do foliowej torby, zaczęły piszczeć jak szalone. Okazało się, że w środku był Teoś. Przedstawiał żałosny widok: był cały brudny, w dwóch miejscach rozdarty i niezbyt ładnie pachniał. Ale dla sześciolatki nie miało to absolutnie żadnego znaczenia. Mama szybko wyprała pluszaka, tata ponownie go pozszywał, Amelka nie posiadała się z radości. Rodzice odetchnęli z ulgą. Cieszyli się tak bardzo, że miś się znalazł, że nawet nie byli ciekawi, w jaki sposób trafił pod drzwi ich domu.
Ta historia wydarzyła się naprawdę, zaledwie kilka tygodni temu. Rodzice Amelki zupełnie przypadkiem dowiedzieli się, co się działo z Teosiem w czasie jego niepokojącej nieobecności. Okazało się, że 11 października, gdy chora Amelka wracała z mamą do domu i obie zaszły po drodze do apteki, ledwo przytomna dziewczynka nie zauważyła, że gdy wkładała do swojego plecaka lekarstwa, które kupiła mama, nie do końca zapięła suwak. W drodze do domu plecak się rozpiął i Teoś wypadł na chodnik. Leżał tam przez jakiś czas, aż w końcu podniósł go pewien starszy pan. Uznał, że będzie odpowiednią zabawką dla pieska jego wnuka i zamierzał mu go wręczyć przy najbliższej okazji.
Schował sfatygowanego pluszaka do szafki w przedpokoju i kompletnie o nim zapomniał. Teosia znalazła kilka tygodni później pani Maria, która co jakiś czas przychodziła sprzątać u starszego pana. Kobieta od razu rozpoznała misia z ogłoszenia, które od dawna widywała w okolicy. Przekonała staruszka, że należy go zwrócić, ale temu było wstyd, że miś jest w tak kiepskim stanie. Pani Maria uznała, że to nie ma znaczenia, zawinęła misia w foliową torbę i zaniosła pod wskazany w ogłoszeniu adres. Nie zastała nikogo w domu, więc zostawiła zawiniątko na wycieraczce. Rodzice Amelki zapewne nigdy nie poznaliby tej historii, gdyby nie to, że córka pani Marii chodzi na manicure do tego samego salonu, co sąsiadka Amelki i któregoś razu postanowiła opowiedzieć tę zaskakującą historię...