Paco pamięta trąbkę, którą przykładali jej do brzucha. Brzuch miała wielki jak diabli.nLekarze dopiero w dziewiątym miesiącu powiedzieli im, że będzie dwójka, ale Rafaela czuła to wcześniej. Jedno dziecko ruszało się po jednej stronie jej brzucha, drugie po drugiej. Do Fragi, niedużego miasta w Aragonii, przyjechali z Kordoby. Osiemset kilometrów z południa na północ, na drugi koniec kraju. Przyjechali, oczywiście, za pracą. Mieli po dwadzieścia parę lat, niedawno się pobrali. (Ktoś inny, opowiadając mi bardzo podobną historię, nazwie ten ciąg zdarzeń frazą buscarse le vida, co można przetłumaczyć jako: „szukanie sobie życia". W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Hiszpanii mnóstwo młodziutkich małżeństw ze wsi i małych miasteczek „szuka sobie życia" w dużych miastach). Kolega załatwił Paco robotę przy budowie autostrady Lleida–Saragossa. Był 1976 rok. Nie było aparatów do USG.
Lekarze nie potrafili określić płci bliźniąt, ale Rafaela w tych sprawach wierzyła Cygankom. Cyganki brały święty medalik i za jego pomocą przepowiadały ciężarnym płeć dzieci. Któregoś dnia Rafaela weszła do sklepu rybnego, a kobieta, która tam pracowała, zawołała wróżbitkę: „Fulanita, chodź, powróż tej dziewczynie!". Cyganka zawiesiła medalik nad wielkim jak diabli brzuchem Rafaeli i powiedziała: „Po tej stronie nosisz dziewczynkę, a po tej chłopca".
Potem, w szpitalu, powiedzieli im, że to było dwóch chłopców. Każdy z nich duży, jakby rozwijał się sam. W chwili porodu jeden ważył 3150 gramów, drugi – 2250 gramów. Może Cyganka się pomyliła. A może w tej sprawie też ich okłamali.
Na poród kazali im jechać do Lleidy, do szpitala imienia generała Moskardó. Rafaelę przyjęli na oddział 20 grudnia, rodzić miała dwa dni później. Zaczęło się o zmroku. Przewracała się na łóżku całą noc. Co jakiś czas przychodziła położna, sprawdzała rozwarcie. „Jeszcze się nie zaczęło, jeszcze czekamy", powtarzała. Rafaela skarżyła się, że strasznie ją boli, ale położna prychnęła tylko: „Taka delikatna jesteś, nie wiesz, co to znaczy rodzić!". „Wiem, proszę pani – odparowała Rafaela – ja wiem, co znaczy rodzić, bo poroniłam już dziewczynkę w szóstym miesiącu ciąży i wtedy bóle były takie same!".
Wreszcie nad ranem przyszedł lekarz, obmacał brzuch i powiedział, że natychmiast robią cesarskie cięcie. Ktoś założył Rafaeli maseczkę na twarz. Odetchnęła kilka razy i zasnęła. Nawet nie poczuła, jak przenoszą ją z łóżka. Nigdy ich nie zobaczyli.
Lekarz wziął Paco na stronę. „Niech pan słucha – powiedział. – Jedno było martwe i zmacerowane, nie żyło już od czterech, pięciu dni. Drugie zmarło przy porodzie, po kilku minutach od przyjścia na świat. Lepiej, żeby pan ich nie oglądał, będzie pan miał złe wspomnienia. Pana żona ma macicę dwurożną, jakby podzieloną od góry na dwie części. Rozwiązaliśmy ciążę, ale w tej chwili żonie zatrzymały się nerki. Musimy natychmiast przewieźć ją do Barcelony na dializy, tu nie mamy sprzętu".
Lekarze z Barcelony wpiszą później w dokumentacji, że pacjentka przyjechała do nich w stanie szoku poporodowego, z żółtaczką i ostrą niewydolnością nerek.
Dwudziestotrzyletni wówczas Paco nie miał samochodu. O dziesiątej w nocy ustawił się na rogatkach Lleidy, żeby złapać stopa do Fragi, wziąć jakieś ubrania i jechać za Rafaelą do Barcelony. Zabrał go kierowca ciężarówki. Paco rozpłakał się w kabinie, wszystko mu opowiedział. Facet dowiózł go do Fragi. Paco spakował ubrania i rankiem poszedł na autobus do Barcelony.
Zanim jednak wyszedł ze szpitala w Lleidzie, zrobił coś, co wiele lat później będzie uważał za błąd. Kiedy opuszczał porodówkę, podeszła do niego pielęgniarka i zaoferowała: „Jeśli pan chce, zajmę się pochówkiem dzieci".
Nie zastanawiał się nad tym, nie miał czasu. Karetka właśnie zabrała jego młodą żonę do Barcelony, lekarz w białym kitlu powiedział mu, że dzieci nie żyją. Nie miał żadnej rodziny we Fradze ani w Lleidzie. Nie miał też żadnych powodów do podejrzeń. Może trochę dziwiło go, że nie pokazali mu chłopców. Kiedy Rafaela poroniła tamtą dziewczynkę, widział jej ciałko. Było bielutkie jak ciało normalnego człowieka i nie zostawiło mu złych wspomnień. Pochował ją sam. Teraz jednak nie miał czasu się dziwić.
– Tak – powiedział – niech pani to zrobi, dziękuję. […]
– Człowieku, patrz, to jest właśnie to, co nas spotkało! – woła Rafaela do Paco Heredii. W telewizji leci właśnie program o ukradzionych dzieciach.
Paco przypomina sobie wszystko: wielki jak diabli brzuch Rafaeli, lekarza, mówiącego mu, że jeden syn zmarł cztery–pięć dni przed porodem, a drugi kilka minut po przyjściu na świat oraz pielęgniarkę, która proponuje, że zajmie się pochówkiem ciałek. Od tego czasu minęło już trzydzieści pięć lat, a mimo to Paco i Rafaela wciąż nie wiedzą, gdzie spoczęli chłopcy. Bliźniaki nie mają grobu, mimo że ubezpieczenie, które opłacał Paco, gwarantowało pochówek w osobnych niszach. (Hiszpańskie cmentarze nie przypominają polskich; zmarłych chowa się tutaj w dużych murowanych piętrowych grobowcach, które wyglądają jak plaster miodu albo blok. Przestrzeń, którą ma dla siebie zmarły jest niewiele większa od trumny, tuż obok, przez ściankę, spoczywa kolejny człowiek). Na cmentarzu w Lleidzie nikt nie potrafi wskazać, gdzie leżą jego synowie i Paco wyrzuca sobie, że nie pojechał wtedy zobaczyć pochówku. Uświadamia sobie też, że ani on, ani Rafaela ani przez moment nie widzieli chłopców – ani żywych, ani martwych. Nie pozwolono im zobaczyć ciał, a przecież kiedy Rafaela poroniła dziewczynkę w szóstym miesiącu ciąży, nie było z tym problemu.
Pytań jest za dużo. Paco postanawia znaleźć odpowiedzi. Jedzie do Lleidy, do szpitala, prosi o dokumentację medyczną. Dostaje „podsumowanie przebiegu porodu". W odpowiednich rubryczkach widnieją informacje: płód męski, waga 3150 gram, obok podkreślone słowo „martwy". Formularz zakłada poród pojedynczy, więc dane drugiego z chłopców są dopisane poniżej: płód męski, waga 2250. Obok ktoś narysował krzyżyk. Dziwaczny. Na końcach wszystkich czterech równych ramion ma malutkie poprzeczki. Później Paco dowie się, że wielu rodziców, którzy poszukują swoich dzieci, uważa taki krzyżyk w dokumentacji za znak, że dziecko zostało sprzedane. O krzyżu napisze także Neus Roig, badaczka z Tarragony, autorka pierwszego doktoratu poświęconemu problemowi kradzieży dzieci w Hiszpanii. „Nie znamy jego znaczenia, ale niektóre ofiary, w których dokumentacji medycznej widnieje, przypuszczają, że […] jest to symbol szczęścia, używany przez Opus Dei jako znak rozpoznawczy. Inni wierzą, że może to być krzyż świętego Andrzeja, ale o ramionach złamanych jak w swastyce. W takim przypadku oznaczałby zwycięstwo nad śmiercią10". Podobnym sekretnym znakiem miałoby być słowo común. Kobieta z Madrytu, szukająca zaginionej siostry, opowiedziała mi, że taki dopisek na dokumentach oznaczał, „że dziecko jest do ukradzenia". „Común" może znaczyć po hiszpańsku „wspólny" albo „zwyczajny, powszechny".
Ze szpitala Paco idzie na cmentarz w Lleidzie. Po raz kolejny pyta, gdzie leżą jego synowie, prosi o dokumenty dotyczące ich pochówku. Dokumentów nie ma. W żadnej z ksiąg cmentarnych nie widnieją nazwiska synów Rafaeli i Francisca Heredia. […]
We wrześniu 2011 roku policja rozpoczyna śledztwo. W urzędzie stanu cywilnego odnajduje dokumenty o numerach 062072 i 062073, poświadczające poronienie dwojga dzieci Rafaeli. Są tam także akty zgonu, z których wynika, że jeden z chłopców zmarł na skutek niedotlenienia mózgu, spowodowanego krwotokiem domózgowym, a drugi niedotlenienia mózgu w wyniku poważnej wady serca. Nie wiadomo jednak, skąd lekarze to wiedzą – w rejestrze sekcji zwłok nie ma dokumentów, potwierdzających wykonanie sekcji u któregokolwiek z dzieci. […]
20 lipca 2012 roku sąd w Lleidzie uznaje, że „nie ma wystarczających racjonalnych przesłanek, które pozwoliłyby na stwierdzenie przestępstwa uprowadzenia dziecka". Wprawdzie pochówek bliźniąt nie figuruje w żadnej księdze czy rejestrze, ale – zdaniem sądu – należy pamiętać, że na leridańskim cmentarzu nie istnieje rejestr pochówków w zbiorowej mogile.
Tak, Paco zatrudnił detektywa. To akurat nie wyszło tak drogo, tylko sto pięćdziesiąt euro, a facet w tydzień ustalił mu adres pielęgniarki, która podpisała zgodę na pochówek chłopców. Najpierw jednak Paco odnalazł doktora S., który przyjmował poród Rafaeli. Chciał, żeby lekarz zeznawał w sądzie jako świadek, ale sędzia odmówił powołania go. Nie widział celu. Wobec tego Paco sam poszedł do doktora. Zaczekał na niego pod domem.
„Czemu czterdzieści lat temu nie pokazał mi pan ciał moich dzieci?" – zapytał. Mówi, że lekarz się zamyślił. „Wie pan, szpital był zhierarchizowany" – odparł wreszcie.
Paco miał to nagrane na dyktafon, który ukrywał w kieszeni, ale przypadkiem wcisnął jakiś guzik i wszystko się zmazało. Adwokatka pocieszyła go później, że takie nagranie w sądzie na nic by się nie przydało; nie wolno nikogo nagrywać bez jego zgody.
Skoro nie udało się z lekarzem, Paco postanowił odszukać dyrektora kliniki. Znalazł go, zadzwonił, dyrektor zszedł. „Czy pan mnie poznaje?" – zapytał Paco. Dyrektor zaprzeczył. „Widzi pan, akurat przechodziłem – zagaił podstępnie Paco – a pan tak ładnie się nami zajął wtedy, w siedemdziesiątym szóstym, kiedy był pan dyrektorem szpitala…" Lekarz ucieszył się, rozpromienił, a wtedy Paco walnął: „No właśnie, i wystawił mi pan zaświadczenie, że moje dzieci zmarły, a ja mam na piśmie, że wcale nie są pochowane na cmentarzu w Lleidzie!". „Proszę pana, ja tam byłem tylko cztery lata, ja nic nie wiem, bardzo się spieszę" – burknął dyrektor i uciekł. „Proszę pana, gdzie pan idzie?!" – krzyczał za nim Paco, ale nie mógł go nawet dotknąć, bo adwokatka już go ostrzegła, czym by to groziło.
Do pielęgniarki najpierw napisał list. Polecony z potwierdzeniem odbioru. Że szuka swoich synów, bliźniaków. Pisał: „Chcia mi Pani, co myśli o tej sprawie, bo wierzę, że wie Pani lepiej niż kto inny, co zaszło i gdzie są moje dzieci, i dlaczego podpisała Pani te dokumenty. […] Chciałbym też porozmawiać z Panią o tym osobiście i nie chcę zrobić żadnej krzywdy ani Pani, ani pani rodzinie – pisał – NIE CHCĘ NICZEGO, chcę tylko wiedzieć gdzie są moi synowie, bo Pani będzie miała dzieci i wnuki, i będzie się nimi cieszyć, a ja NIE mogłem się nimi cieszyć i dlatego błagam ponownie, aby zdradziła mi nazwiska ludzi, którzy mogą znać miejsce pobytu moich synów, bo może podpisała Pani te dokumenty przez kogoś zmuszona. […] Jeśli Pani nie odpowie, zmusi mnie Pani do obrania innej drogi, której NIE chcę, bo NIE chcę wyrządzić krzywdy ani Pani, ani nikomu innemu […]. Mam nadzieję, że przemyśli to Pani i okaże swoje uczucia matczyne, babcine i kobiece, oczekuję Pani odpowiedzi, nr telefonu 64…, email f….@hotmail.com".
Nie odpisała, poszedł więc pod jej blok, o dziewiątej rano. Blok był wielki jak diabli, ludzie wchodzili i wychodzili, a Paco nie pamiętał, jak wyglądała pielęgniarka. Zagadnął mijającą go kobietę: przepraszam, czy pani tu mieszka? Czy zna pani panią Mercedes? „To jestem ja", odparła kobieta.
Kiedy mówię Paco, że miał szczęście, patrzy na mnie ciężko. „Mówisz, że szczęście? Ja tam spuchłem od płaczu pod tym blokiem! A ona powiedziała tylko, że nie, nie, nie, nic nie wie i że się śpieszy".
Rafaela, która siedzi pod ścianą i tylko z rzadka dorzuca coś do tej opowieści, wzdycha. „Tak bardzo chciałabym ich zobaczyć, zanim umrę" – mówi bardzo cicho i bardzo smutno.
10 Neus Roig, No llores que vas a ser feliz, El tráfico de bebés en España: de la represión al negocio (1938–1996), Barcelona 2008, s. 261.