Więcej tematów związanych z życiem rodzinnym na stronie Gazeta.pl
Wiadomo o nim niewiele - ma na imię Sebastian, ma 35 lat, 10-letniego syna Filipa i mieszka w niewielkiej miejscowości Kłaj nieopodal Niepołomic (województwo małopolskie). Niechętnie mówi o sobie, poza tym, że jest "Sebą - wkładem do Marshalla". Przebiera się za bohaterskiego pieska ze znanej kreskówki "Psi Patrol" i odwiedza ciężko chore dzieci m.in. po to, żeby dodać im otuchy przed kolejnym trudnym etapem leczenia. Odwiedza też takie, dla których medycyna nie znalazła ratunku, a spotkanie z ukochanym bohaterem jest ich ostatnim marzeniem.
To nie praca.
Działalność charytatywna.
Nie.
Wszystko zaczęło się po wybuchu wojny w Ukrainie. Pomyślałem wtedy, że czas wykorzystać w konkretny sposób moje pogodne usposobienie i zamiłowanie do wygłupiania się. Kupiłem strój Marshalla, żeby przejść się w nim kilka razy po dworcu w Krakowie i wywołać uśmiech na buziach dzieci, które chwilę wcześniej uciekły przed wojną. Szybko okazało się, że tego typu działalność, w tym trudnym czasie jest bardzo potrzebna i odwiedzałem dzieci z Ukrainy w całej Polsce, w wielu ośrodkach. Łączyłem to z pracą w sklepie monopolowym. W nocy pracowałem za ladą, za dnia rozśmieszałem dzieci. Te 1,5 tys., które wydałem na strój okazały się najlepiej zainwestowanymi pieniędzmi w moim życiu.
Tak. I jak to często u mnie bywa, wszystko wymknęło się spod kontroli. Zacząłem odwiedzać pikniki i festyny charytatywne dla dzieci chorych np. na SMA, domy dziecka, szpitale, w tym oddziały onkologii dziecięcej. Odwiedzałem też różne placówki dla osób niepełnosprawnych, czy też domy pomocy społecznej z osobami starszymi. W każdym z tych miejsc sprawiałem ludziom mnóstwo radości. Moja działalność rozwija się z każdym dniem, ostatnio odwiedziłem dzieci z Polski, które chorują na nowotwór Neuroblastoma w Barcelonie, oraz Gent w Belgii. Nie polecam podróży do Barcelony autokarem - trwa 37 godzin (śmiech). Do Belgii jechałem pociągami z milionem przesiadek, ale przynajmniej się coś działo.
Nie. Nie mam na to czasu. Chociaż odwiedzam czasem przedszkola, gdzie w podziękowaniu dostaję wsparcie na moje dalsze działania - zabawki, kredki, które później rozdam podczas wizyty w szpitalu, czy też domu dziecka.
Nie. W mediach społecznościowych szybko skupiło się wokół mnie wiele wspaniałych osób, które pomagają wszystko zorganizować i sfinansować. To prywatni darczyńcy, ludzie z całej Polski i całego świata, także Polacy mieszkający za granicą. Raz nawet pewna pani z Kolumbii wysłała mi paczkę z rzeczami dla dzieci. Kiedy usłyszałem o Samuelu, chłopczyku z Rybnika, który leczy się w Barcelonie, nagrałem dla niego filmik z pozdrowieniami. Samuel spytał, czy do niego przyjadę. Na to zadzwonił do mnie pan Piotr i powiedział, że mam się pakować i jechać, on wszystko sfinansuje. To prywatny darczyńca. Bezinteresownie zapłacił za moją podróż i pobyt na miejscu. Oprócz odwiedzin organizuję też często prezenty - telewizory z konsolami dla szpitali, zmywarki, pralki i inne tego typu sprzęty dla domów dziecka.
Tak. Chase, pojawił się gdy był potrzebny do chyba najtrudniejszej z moich dotychczasowych misji. Chłopczyk, który chorował na nowotwór mózgu - Kacperek - miał ostatnie marzenie - chciał spotkać swoich ulubionych bohaterów z bajki. Postanowiłem zdobyć strój, z pomocą przyszła znajoma, która mi go pożyczyła, a w końcu sprezentowała. Chase’em czasem bywa pielęgniarka ze szpitala, czasem ktoś znajomy.
Chce pani spytać, jak znoszę te wizyty?
Tak jak już wspomniałem - mam pogodne usposobienie, a to pomaga bardzo. Poza tym wiem, że robię coś dobrego, no i widzę tę radość w oczach dzieci... Kiedy mam się tam zjawić, korytarze i sale zamieniają się w salę zabaw i jest mnóstwo śmiechu radości, a ja w głowie mam tylko, że przecież te dzieci MUSZĄ wyzdrowieć. Na tym się koncentruję. No i są też plusy wizyt w szpitalach - mogę bezkarnie ciągnąć mamy za kucyki i przytulać pielęgniarki (śmiech).
Takie powinno być posunięcie każdego, kto by się znalazł moim miejscu. Zrobiłem to po to, żeby pokazać innym, że w takich przypadkach trzeba reagować, nie wolno odwracać głowy. Znamy zbyt wiele sytuacji, gdy ludzie udawali, że niczego nie widzą, a potem dochodziło do tragedii. Dzień po całym zajściu złożyłem zawiadomienie na policji i skontaktowałem się z miejscowym ośrodkiem pomocy społecznej. Sprawę na policję złożyła też mama dziecka, która stwierdziła, że musi zawalczyć o jego bezpieczeństwo. Odwiedziłem ich w domu, zaproponowałem pomoc. Chłopczyk jest już bezpieczny.
Kilka miesięcy temu, podczas wizyty w Barcelonie, Sebastian poznał dwuletniego Bruna, chłopca, który walczy z nowotworem - neuroblastomą IV stopnia. Jeśli chcecie pomóc zebrać środki potrzebne na jego leczenie, wszelkie informacje znajdziecie TU.