Więcej tematów związanych z życiem rodzinnym na stronie Gazeta.pl
Ludzie zawsze narzekali, że wakacje nad Bałtykiem są drogie. Że drogo jest w smażalniach, drogie są noclegi, drogo w sklepach. Ale od czasu, gdy inflacja zaczęła siać spustoszenie w naszych portfelach i na kontach, to narzekanie stało się jakby bardziej zasadne. Nie tylko w czasie urlopu nad morzem rzecz jasna.
Dziś obiad w smażalni to wydatek średnio 50 zł od osoby. Kulka lodów - nawet siedem złotych, jagodzianka - 10-16 - w zależności od wielkości i jakości. Bilet wstępu do parku rozrywki - 80-90 zł. Można oczywiście znacznie taniej. Można też o wiele drożej. Można zagryźć zęby i pozwalać sobie na wakacyjną rozpustę, albo zawziąć się i nie wydawać ani złotówki na rzeczy, które nie są absolutnie niezbędne. Kiedy jednak wyjeżdża się z dziećmi, jest znacznie trudniej. Z jednej strony chcemy zapewnić im atrakcje i spełniać mniejsze i większe pragnienia, z drugiej - chcemy uczyć ich wartości pieniądza, szacunku do niego i rozsądnego planowania wydatków. Nie jest łatwo, gdy cała wakacyjna rzeczywistość sprzysięga się przeciw portfelom rodziców.
Rodzice kilkulatków wiedzą to doskonale. Wiedzą, że wakacje nad polskim morzem to nie tylko wydatki na nocleg i jedzenie. To także wydatki na niezliczoną ilość kulek z poustawianych gęsto na chodniku automatów ("Mamo, ale to tylko dwa złoteeeeeeee"), straganów z tandetnymi zabawkami w kosmicznych cenach ("Ale proszę, proszę, proooooooszę"), stoisk z kolorowymi warkoczykami i tatuażami z henny ("Ale mówiłaś, że w wakacje pozwolisz. Mówiłaś! Obiecałaś!"). Do tego budki z lodami ("Chcę te z kolorową posypką!"), gry typu cymbergaj ("Zawsze mówisz, że nie mamy czasu. No to teraz mamy!"), stoiska z pamiątkami ("Zobacz jaki piękny magnez z bursztynami. Zawsze chciałem taki mieć!") i dmuchańce ("Tylko 15 zł za 5 minut. Mogę? Mogę? Proooooszę!"). Do tego dochodzą jagodzianki na plażę ("Tylko żeby było dużo jagód i lukier!"), picie i siku ("W pokoju mi się nie chciało"). To ostatnie też nie za darmo, bo ceny toalet w miejscowościach wypoczynkowych to nawet 5 zł. Czyli czteroosobowa rodzina sika za 20 zł. Nie zabieram zdania w corocznej dyskusji dotyczącej tego, czy taniej jechać z rodziną na wycieczkę all inclusive za granicę, niż wypoczywać w Polsce. Nie twierdzę, że za granicą na dzieci nie czyhają takie same lub inne pokusy. Twierdzę natomiast, że w polskich nadmorskich miejscowościach nagromadzenie obiektów, które zachęcają do wydania pieniędzy w czasie kilkunastominutowego spaceru na plażę, jest absurdalne. Jednego razu postanowiłam, że zrobimy sobie "spacer utracjusza" i wydałam 70 zł. Nie ulegałam wszystkim prośbom, zgodziłam się na mniej niż połowę.
Można oczywiście powiedzieć: "nie". Za każdym razem mówić "nie", co dziesięć metrów, co dwie minuty i w ten sposób szczęśliwie przebyć drogę na plażę bez ryzyka bankructwa. Tylko czy o to tu chodzi? Żeby dziecku odmawiać wszystkiego i pozostawiać je z poczuciem niespełnionych pragnień. Bo przecież taka jaskrawa fosforyzująca kulka z automatu to dla niego w danej chwili absolutnie najważniejsza rzecz na świecie. Szczyt marzeń i obietnica szczęścia. Kulka, która za chwilę zostanie zgubiona w piasku lub w najlepszym wypadku trafi do domu i tam skończy na dnie szuflady z zabawkami. Wakacje są nie od tego. Są od tego, żeby czasem łamać zasady, robić więcej, dłużej, inaczej. Można mówić "nie" i ciągnąć sfrustrowane dziecko wzdłuż kolejnych straganów i rzędów kuszących automatów. Można mówić "nie" co jakiś czas, dogadać się, że dziś "nie", ale jutro "tak". Można też oszukać wszystkich i wszystko i znaleźć drogę na plażę, na której dziecko nie będzie stale wystawiane na tandetne, kolorowe, mieniące się i kosztowne pokusy. Może i naokoło, ale taniej i bez dramatów.