Kolonijne chrzty wywoływały traumę i doprowadzały do łez. "Całuj kolana Neptuna, głupi ćwoku"

Wyzwania z kolonijnych chrztów na długo pozostały w pamięci wielu obozowiczów. Dla niektórych wiązały się z zabawą, u innych wywoływały traumę. "Dzisiaj w życiu by to nie przeszło. Wtedy to była norma" - piszą byli uczestnicy.

Sezon wakacyjny to czas letnich obozów i kolonii. Obecnie rodzice często inwestują w zagraniczne wycieczki dla dzieci, na które niegdyś mało kto mógł sobie pozwolić. Dużą popularnością wciąż cieszą się jednak zorganizowane kolonie w górach lub morzem. Nadal można słyszeć historie dzieci, które pierwszego dnia przeszły tzw. chrzest. Nie przypomina on jednak inicjacji organizowanych 20 czy 30 lat temu.

Krępujące kolonijne wyzwania 

Więcej artykułów o tematyce parentingowej przeczytasz na stronie Gazeta.pl.

Zobacz wideo

Kiedyś do zafundowania dziecku emocji niepotrzebne były podróże do ciepłych krajów. Pierwszy dzień na obozie oznaczał prawdziwy stres. Dzieciom organizowano tzw. chrzty, które miały oficjalnie wcielić najmłodsze osoby do grona obozowiczów. Na niektórych koloniach nadal można usłyszeć o podobnych praktykach. Ich forma jest jednak łagodniejsza od tej znanej młodzieży z lat 90. Dawni uczestnicy takich wyjazdów podzielili się z nami swoimi doświadczeniami z podobnych wyjazdów. Wśród najczęściej spotykanych praktyk można wymienić: biczowanie pokrzywą, spacer na bosaka po szyszkach czy picie podejrzanych mikstur. W wielu historiach przewijało się również... całowanie kolan Neptuna.

Wspomnienia dawnych obozowiczów

Niektórzy oprócz wykonywania konkretnych zadań musieli także opanować wierszyki. "Przeszłam taki chrzest na jednym z pierwszych obozów sportowych. Tor przeszkód, czyli przechodzenie po pokrzywach, szyszkach, czy kamieniach, to było nic w porównaniu z tym, że musieliśmy wypić dziwną miksturę składającą się z mieszanki np. ketchupu, musztardy, zupy i innych. Poza tym, żeby przejść chrzest, trzeba było nauczyć się wierszyka. Pamiętam, że zaczynał się od słów: 'Ja nędzny Florek, ogryzek niepokonanego samuraja, kalam swój nędzny odwłok na cięgi, razy i bóle...'", "U mnie na obozie sportowym był tor przeszkód i chodzenie po szyszkach. Pamiętam, że lano nam na głowy błoto z igliwiem i kazano zjeść jakąś papkę. Na koniec trzeba było powiedzieć wierszyk: 'Szanowny Neptunie, ja nędzna szprota, głupi ćwok, larwa zgniłego karalucha leżąca na dnie śmierdzącego jeziora...' (dalej nie pamiętam) i pocałować 'Neptuna' w kolano wysmarowane pastą do zębów", "Pamiętam wymazywanie ludzi pastą i wykradanie rzeczy innym uczestnikom takiego biwaku. Jeśli chciało się odzyskać swoją własność, trzeba było wykonać jakieś zadanie, ale wszystko w granicach rozsądku" - wspominali.

"Dzisiaj to by nie przeszło"

Wśród naszych byłych obozowiczów znalazły się osoby, dla których pewne elementy inicjacji były po prostu traumatyczne. "Ja miałam taki typowy chrzest na obozie harcerskim. Było chodzenie po szyszkach, dotykanie pokrzyw, mazanie ciała pastą do zębów, jedzenie surowego szczawiu i taplanie w błocie. Nie wspominam tego dobrze, szczególnie pokrzyw", "Byłam na kolonii lat 90. Na szczęście można było zrezygnować z chrztu, ale pamiętam, że ktoś wpadł na pomysł wykopania dołu, do którego wlano zlewki (wychowawcy musieli wyrazić na to zgodę, bo dali je dzieciom w stołówce). Osoby przechodzące inicjację musiały w tym się taplać, przejść przez 'morze'. W ten sposób nawiązywano do Neptuna. Obrzydliwe", "Zaczęłam ryczeć, jak mi kazali jeść ohydną papkę", "Na koniec chrztu starsi koledzy i koleżanki wrzucali nas do jeziora. Traumatyczny moment. Panicznie się bałam" - wymieniali.

Niektórzy wspominają kolonijne chrzty z radością i sentymentem. Z perspektywy czasu mają jednak wątpliwości, czy wychowawcy powinni pozwalać na pewne praktyki. "W dzieciństwie bardzo lubiłam jeździć na kolonie i przez pewien czas spędzałam tam każde lato. Za pierwszym razem musiałam oczywiście przejść tzw. chrzest obozowy. Pamiętam, że stresowało mnie to: byłam dzieckiem, trzeba było to zrobić na oczach innych, również starszych osób. O ile mnie pamięć nie myli, to na moim chrzcie miałam m.in. chodzenie po szyszkach gołymi stopami, chłostanie pokrzywami po łydkach i wypicie jakiejś dziwnej mieszanki płynów. Wydaje mi się, że kiedy już robiłam te wszystkie wyzwania, to nie wywołało to u mnie płaczu ani traumy, ale wiem, że każdy jest inny, gdzie indziej ma swoje granice i może poczuć się zagrożony i upokorzony. Nie dziwi mnie więc, że chrzty obozowe mogą doprowadzać do płaczu. Nie mam pojęcia, jak to wygląda teraz, czy zadania do wykonania są bardziej hardkorowe, czy nie, ale mam wątpliwości, czy zarówno wtedy, jak i teraz opiekunowie nie powinni jednak tego ukrócić, zamiast brać w tym czynny udział i jeszcze wymyślać zadania", "Wydaje mi się, że w dzisiaj w życiu by to nie przeszło. Wtedy to była norma" - twierdzili.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.