Więcej tematów związanych z życiem rodzinnym na stronie Gazeta.pl
Współcześni rodzice często są nadopiekuńczy, a ich dzieci - siłą rzeczy - coraz mniej samodzielne i zaradne. Gdy przychodzi czas wyjazdu na pierwszy obóz lub kolonie, nie jest łatwo. Zarówno tym pierwszym, jak i drugim. Rodzice pakują do walizek słodycze i leki, żegnają z przykazaniem, że mają często dzwonić. A dla dzieci zabawa na wyjeździe zaczyna się, dopiero gdy odłożą komórki, "odłączą" się od mamy i taty i zaczną brać udział w przygotowanych dla nich zajęciach i aktywnościach.
"Najgorzej jest po telefonach do rodziców"
Nie wszystkie chcą wyjeżdżać. Tu wiele zależy od dziecka - niektóre sześciolatki nie mogą się doczekać wakacji bez rodziców, inne - nawet dwunastolatki nie chcą o tym słyszeć. W tym drugim przypadku zwykle nie ma sensu dzieci zmuszać, mogą być jeszcze niegotowe na rozłąkę z rodzicami i zamiast dobrze się bawić, będą płakać i liczyć dni do powrotu do domu. Gotowość dziecka do samodzielnego wyjazdu w gronie rówieśników nie gwarantuje oczywiście, że malec nie będzie płakał za mamą i tatą po kilku dniach, jednak doświadczeni opiekunowie doskonale wiedza, jak w takich przypadkach sobie radzić. "Najgorzej jest po telefonach do rodziców, którzy w rozmowie z takim malcem popełniają masę błędów np. pytają: Jak bardzo tęsknisz za mamusią i tatusiem? I wtedy koniec - dziecko się rozkleja" - mówi Ania Dąbrowska, organizatorka sportowych obozów dla dzieci i młodzieży z Fundacja Instytut Aktywności. "Dlatego właśnie rekwirujemy telefony komórkowe i oddajemy je dzieciom na trochę po obiedzie. Celowo wtedy, bo potem będą miały jeszcze różne zajęcia i atrakcje i zapomną o tęsknocie" - dodaje. Wyjaśnia, że w kryzysowych sytuacjach dużo z dziećmi rozmawiają, tłumaczą: "Mówimy wtedy dziecku, że tęsknota jest fajna, bo to znaczy, że kocha rodziców. Czasem pytamy, czy dzieci chcą się przytulić. Niektóre, głównie dziewczyny, z krzykiem: Tak! wpadają nam w ramiona. Inne mówią: Nie, chcę się tylko wygadać".
Nie wszystkie kryzysy udaje się jednak zażegnać i rodzice muszą z obozu lub kolonii dziecko zabrać. "Do tej pory miałam tylko dwie takie sytuacje. Dzieci płakały kilka dni, widać było, że nie są jeszcze gotowe na rozłąkę z rodzicami. Mam podobne doświadczenie ze swoim synem, którego z pierwszego obozu musiałam zabrać po dwóch dniach i wiem, że nie warto zatrzymywać dzieci za wszelką cenę. Cierpią one i ich rodzice, a może się skończyć tak, że na długo się zrażą do kolejnych wyjazdów" - mówi Ania Dąbrowska. W takiej sytuacji trzeba przełknąć fakt utraty sporej sumy wydanej na obóz, czy kolonię i jechać po dziecko. Może za rok się uda.
Tego, że dzieci nie będą miały odpowiedniej opieki lub, że właśnie będą za nimi tęsknić. O ile pierwsze zależy od dobrze wybranego organizatora wyjazdu, na drugie w większości przypadków nie mamy wpływu. Boją się też, że dziecko nie poradzi sobie w niektórych sytuacjach wymagających samodzielności. "No i rzeczywiście dzieci są coraz mniej samodzielne. Pamiętam jedną dziewczynkę, która rano bardzo płakała. Gdy spytałam ją, o co chodzi, powiedziała, że zabrałam jej komórkę więc ona nie wie, jaka jest pogoda i temperatura i nie wie, jak ma się ubrać" - wspomina Ania Dąbrowska. "Wyjaśniłam jej, że może po prostu wyjrzeć na dwór. Nie wpadła na to" - dodaje rozbawiona.
Wielu rodziców obawia się, że ich dzieci będą na wyjeździe chodziły głodne, bo albo jedzenie będzie niesmaczne, albo są niejadkami i "nic im nie smakuje". W takiej sytuacji robią dwie zreczy - dają więcej kieszonkowego, żeby dziecko w miarę potrzeby mogło sobie kupić coś do jedzenia, albo pakują im do walizek i toreb "ratunkowe" przekąski. "Czasem, gdy widzimy, co niektóre dzieci mają w walizkach, to ręce nam opadają" - mówi Ania Dąbrowska. "Batoniki energetyczne, chipsy, słodycze, zapasy na trzy miesiące" - dodaje. Wyjaśnia, że zwykle na początku obozu prosi dzieci, żeby te wszystkie przekąski oddały jej na przechowanie, daje im je, gdy np. jest zorganizowane ognisko, czy oglądanie filmu. W przeciwnym wypadku zjadają wszystko bez opamiętania, czasem na raz, a potem nie chcą jeść obiadu i szybko na późniejszych zajęciach opadają z sił. "Posiłki na naszych obozach są smaczne, a porcje duże. To w końcu obozy sportowe, więc dzieci muszą mieć energię" - dodaje i wspomina chłopca, który kiedyś przywiózł siedem czekolad i wszystkie zjadł naraz.
Ania Dąbrowska mówi też, że obserwuje, że dzieci z roku na rok przywożą ze sobą na obozy coraz więcej leków. Niektóre mają apteczki pełne środków przeciwbólowych, syropów etc. Organizatorzy wyjazdów zwykle wymagają od rodziców wypełnienia karty informacyjnej, w której wpisują ewentualne choroby dziecka, alergie, przyjmowane na stałe leki etc. Podpisują też zgodę na podanie leków w przypadku zagrożenia życia lub zdrowia. Apteczki na początku wyjazdów podobnie jak słodycze są przez wychowawców rekwirowane, a dzieci, które leki przyjmują na stałe, muszą to robić w ich towarzystwie. Jeśli coś się dzieje i tak z dzieckiem trzeba iść do lekarza, a rodzic SMS-em musi wysłać zgodę na podanie lekarstwa. "Musimy dokładnie wiedzieć kto co przyjmuje, kto jest, na co chory etc. To dla bezpieczeństwa. Kiedyś czternastoletniej dziewczynce zatrzymał się mocz na trzy dni. Wylądowała w szpitalu, okazało się, że to przez silne leki, które przyjmowała, a rodzice zapomnieli nam, o tym powiedzieć" - mówi Ania Dąbrowska. Innym razem jeden chłopiec dostał kataru, zadzwoniła do jego mamy, a ta powiedziała, żeby wziął syrop. Nie wiadomo było, o który jej chodzi, bo spakowała mu cztery różne.
W większości kolonijnych i obozowych regulaminów jest zakaz korzystania z telefonów komórkowych. Z kilku powodów. Po pierwsze dzieci często mają kosztowne modele, poza tym chodzi o to, żeby zamiast siedzieć z głową w komórce, korzystały z zajęć i aktywności, jakie są dla nich organizowane. I za jakie płacą ich rodzice. Z tego powodu komórki leżą u wychowawcy, który im je oddaje np. na pół godziny dziennie. To z kolei nie podoba się dzieciom, bo chciałyby mieć telefony zawsze przy sobie. No i kombinują. "Któregoś razu zorientowałyśmy się, że niektóre dzieci przywożą ze sobą po dwa telefony. Jednego takiego trupa, którego oddają nam, a ten właściwy mają przy sobie" - mówi Ania Dąbrowska. "Nie zorientowałybyśmy się pewnie gdyby nie to, że dziewczyny się między sobą pokłóciły i na siebie nakablowały" - dodaje.