Czwartek wieczór. W polskich mediach gruchnęła wiadomość: 7-letnie dziecko wypadło z promu płynącego z Gdyni do Szwecji. W wodzie była też jego 36-letnia matka. Choć od tych dramatycznych wydarzeń, w które zaangażowane były nawet siły NATO, minęło już kilkanaście godzin, kulisy wciąż nie są jasne (Zobacz: Akcja ratunkowa Polaków na Bałtyku - jak przebiegała? 66 minut na otwartym morzu. Media mają nagrania). Wiadomo już, że matka nie wyskoczyła za dzieckiem, choć to właśnie ta wizja najbardziej rozgrzała zbiorową świadomość. Czy zawinił techniczny błąd? Obluzowana śrubka? A może to wcale nie był wypadek? Różne hipotezy wciąż są badane, jednak tym, co sprawiło, że tak historia tak poruszyła, także i mnie, było co innego - ile dla dziecka byłaby w stanie zrobić matka.
Po więcej wiadomość z kraju i ze świata zajrzyj na Gazeta.pl >>>
Od kiedy zostałam matką, nie jestem w stanie czytać żadnych newsów o zdarzeniach z udziałem dzieci, bez wyobrażania sobie, że to moje własne brało udział w tym czy innym dramatycznym wydarzeniu. Serce łamie się na tysiąc kawałków, a łzy cisną się do oczu podczas lektury o każdy maluchu na szpitalnym oddziale, który toczy nierówny bój z groźną chorobą. W cierpieniu każdego dziecka, choć bardzo tego nie chcę, widzę potencjalne cierpienie swojego. W każdym rodzicu, który błaga na Facebooku o choćby złotówkę na leczenie, widzę siebie. Tak samo zobaczyłam siebie, gdy przeczytałam o wypadku promu płynącego w czwartek do Szwecji.
Sama jako nastolatka płynęłam dokładnie takim statkiem do Szwecji. Pamiętam przerażającą i nieprzeniknioną morską głębie, wzburzoną białą kipiel, którą gigantyczne turbiny zostawiały za sobą. Widzę siebie wyraźnie, jak obserwowałam ją z fascynacją i przerażeniem z położonego kilkanaście metrów nad wodą górnego pokładu. Te wspomnienia wróciły teraz jak żywe. Co bym ja zrobiła, gdyby moje dziecko nagle znalazło się za burtą (właśnie taką wersję początkowo podawały media). Czy wyskoczyłabym? Czy najpierw sięgnęłabym po koło ratunkowe? Po kamizelkę? To czcze dywagacje, bo w takich momentach ludzki organizm wyłącza logiczne myślenie.
W sytuacji krańcowej nasze ciało potrzebuje ułamków sekund, aby przeistoczyć się w opanowanego inteligentnego człowieka w kierujące instynktem zwierzę, w dobrze naoliwioną machinę wojenną. Gdy zauważamy groźną sytuację, do akcji wkracza podwzgórze, obszar w mózgu odpowiadający za reakcje emocjonalne. Wystarczy odpowiedni stresor, aby aktywował on układ współczulny, czyli ludzkim odpowiednik przycisku bezpieczeństwa. Po jego "wciśnięciu" następuje natychmiastowa mobilizacja organizmu, z niepozornego autka przeistaczamy się w mocarnego transformersa. Wszystko dzieje się z imponującą precyzją i szybkością. Impuls przekazywany jest prosto do rdzenia nadnerczy - genialnego narządu wydzielania wewnętrznego. Pobudzony od razu zaczyna produkcję adrenaliny. Za jej sprawą serce momentalnie przyśpiesza bicie, więc i krew płynie szybciej, płuca zwiększają swoją wydolność, by dostarczyć więcej tlenu, rozszerzają się źrenice wszystko to sprawia, że stajemy się gotowi do walki.
Już wiemy, że 36-latka nie znalazła się za burtą, ponieważ skoczyła w morze za swoim siedmioletnim synkiem. Umysły rodziców jednak nie są w stanie pozbyć się myśli, co byśmy w stanie zrobili, gdyby do takiego wypadku doszło. Tym bardziej że historia zna takie przypadki, kiedy to kobiety dokonywały niemożliwego, aby ratować dzieci.
Instynkt, aby ratować dziecko nie jest właściwy jedynie matkom. Na pewno i każdy ojciec za dzieckiem rzuciłby się w ogień albo z promu do Bałtyku, jednak to historie matek najbardziej rozgrzewają media. Być może chodzi o kontrast statystycznie drobniejszego i słabszego kobiecego ciała wobec siły, do której jest ono zdolne. Tak było to w przypadku Angeli Cavallo w 1982 roku, której bohaterski czyn wspomina się do dziś.
Leniwe piątkowe południe w Lawrenceville w Georgii (USA) nie zapowiadało dramatycznych wydarzeń, których uczestniczką miała się stać 51-letnia Angeli Cavallo. Choć ważyła nieco ponad 63 kg, nie chodziła na siłownię, nie podnosiła ciężarów, wykazała się niezwykłą siłą. Jej syn Tony pracował przy swoim starym Chevrolecie. Wszedł pod auto, by naprawić podwozie. Niestety nagle podnośnik obluzował się. Ważąca 1360 kg maszyna przygniotła Tony'ego. Angela Cavallo zaczęła krzyczeć z przerażenia, następnie w przypływie impulsu podeszła do auta i uniosła je. Wytrzymała kilka sekund. Tyle jednak wystarczyło, aby zaalarmowani wrzaskami sąsiedzi, pomogli synowi się uwolnić. W szpitalu lekarze przecierali oczy ze zdumienia. Tony miał tylko kilka drobniejszych obrażeń, żadnych uszkodzeń mózgu. Choć historia ta brzmi jak miejski mit, wydarzyła się jednak naprawdę. Brzmi niewiarygodnie, jednak faktycznie 51-latka, nazwana w mediach "supermamą", doświadczyła fenomenu określanego przez naukowców jako "histeryczna siła".
Choć fenomen "histerycznej siły" ciągle nie jest gruntownie zbadany przez naukowców, to jednak faktycznie takie zjawisko występuje. Nasz organizm w sytuacji zagrożenia zdrowia lub życia jest wstanie stać się nie tylko supersilny, lecz także superwytrzymały. Przykładem może być historia innej matki - Stephanie Decker z Henryville w Indianie (USA). Własnym ciałem w 2012 roku zasłoniła swoje dzieci - przed pędzącym z prędkością 280 km/godz. tornadem. Rodzina ukrywała się przed kataklizmem w piwnicy. Gdy było już naprawdę źle, a cały dom zaczął dosłownie drżeć, matka owinęła ośmioletniego Dominica i pięcioletnią Reese kocem, a następnie położyła się na nich. Wiatr chwilę później oddzielił dom od fundamentów.
Spojrzałam w górę. Zobaczyłam 20-metrową stalową belkę, która trzymała dom razem, sekundę później zwaliła się na mnie. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie. Widziałam lecące na mnie cegły i kamienie, mogłam uciec, uchronić się, ale zostałam, by zasłonić dzieci, prędzej dałabym wyrwać sobie ręce niż je zostawić
- mówiła w rozmowie z People.com
Stalowa belka zgniotła jej nogi. Nie mogła się poruszyć, a najgorsze nie minęło. Nadciągało drugie tornado. Stephanie Decker wiedziała, że jest unieruchomiona i nie może się przesunąć dalej, aby osłonić dzieci przed kolejnymi elementami konstrukcji, które miały się zawalić. Jeden z filarów leciał prosto na głowę córki. Zdobyła się na nadludzki wysiłek i obróciła górną część ciała, bo tylko nią była jeszcze w stanie ruszać i przyjęła na siebie uderzenia. Doznała złamania ośmiu żeber i przebicia płuca, ale osłoniła Reese.
Cała historia zakończyła się szczęśliwe. Rodzina została odnaleziona przez ratowników, matka przeżyła, choć trzeba było jej amputować obie nogi. "Niczego nie żałuję, zrobiłabym to ponownie" - mówiła w rozmowie z cytowanym już portalem niezłomna Decker.
Dla naszych dzieci zrobimy wszystko, mamy to zakodowane w genach. Ludzki gatunek odczuwa silny imperatyw ochrony genów, które przekazaliśmy swojemu potomstwu. Sama genetyka zdaje się jednak nie tłumaczyć heroizmu, na jaki bez cienia wątpliwości są w stanie zdecydować się matki. Joy Veron wiedziała, że nie ma szans zatrzymać staczającego się ze zbocza samochodu. W nim jednak siedziało troje jej dzieci - cała jej miłość, całe jej życie. Być może świadomość tego skłoniła ją, by rzucić się pod koła pojazdu, stać się ludzką tarczą, zatrzymać - choćby własnym ciałem - staczającego się w przepaść samochodu.
Pamiętam, że zostałam wciągnięta pod samochód. Pamiętam, jak myślałam wtedy: "Nie udało mi się, nie zdążyłam w porę, przejechał po mnie, zaraz usłyszę, jak się roztrzaskują"
- relacjonowała w rozmowie z Huffpost.com
W tamtej chwili nie wiedziała jeszcze, że myliła się. Jej heroizm ocalił jej dzieci. Choć nie udało jej się zatrzymać samochodu własnym ciałem, udało jej się go spowolnić. To dało mężowi Joy cenne sekundy, by dobiec do SUV-a i zaciągnąć hamulec. Siedmioletnia Chloe, pięcioletnia Annie i dwuletni Elliot byli bezpieczni, matka była jednak poważnie ranna. W wyniku wypadku kobieta została na resztę życia sparaliżowana. Mimo wielu terapii nie udało jej się odzyskać władzy w nogach. Niepełnosprawność odcisnęła się też piętnem na jej małżeństwie, które po 23 latach rozpadło się.
W trakcie pisania tego artykułu służby ratunkowe przekazały tragiczną wiadomość. 36-latka i 7-latek, którzy znaleźli się za burtą promu do Szwecji, nie przeżyli (Zobacz: Matka i 7-letnie dziecko wypadli za burtę promu. Oboje nie żyją). Dotychczas nie ujawniono żadnych szczegółów śledztwa. Nie wskazano również ewentualnych winnych. Wiadomo jedynie, że oboje byli polskiej narodowości. Jakiekolwiek były okoliczności ich śmierci, trudno się z nią pogodzić. Znów kolejne życia skończyły się za wcześnie. Znów ocieram łzę. Czuję, że za swoim dzieckiem skoczyłabym pod samochód i z okrętu. Miłość matki jest wielka, heroiczna, skłonna do każdego poświęcenia. Niestety, jak pokazuje ta historia, czasem nawet i ona nie wystarczy.