Więcej tematów związanych z życiem rodzinnym na stronie Gazeta.pl
Dwadzieścia (a może dwadzieścia pięć?) lat temu pewna kobieta, która pracowała w firmie zajmującej się sprzedażą sprzętu i pojazdów dla straży pożarnej, dostała model jednego z aut. Dla niewtajemniczonych była to po prostu zabawka - sporych rozmiarów plastikowy wóz strażacki - marzenie niejednego kilkulatka w późnych latach 90. Tyle że bardzo realistyczny. Kobieta ta miała dwóch synów. Starszy ma dziś 23 lata - pływa na wake'u i podróżuje zbudowanym przez siebie kamperem, a drugi 20 i ostatnio pochłania go wyłącznie taniec. Przyniosła wóz do domu i po jakimś czasie trafił w ręce chłopców. Była to dla nich jedna z wielu zabawek związanych ze strażą pożarną. Przez wiele lat chętnie się nimi bawili, wymyślając niewiarygodne scenariusze akcji ratunkowych, które następnie przeprowadzali (oczywiście z sukcesem) z użyciem swoich zabawek. Niektóre z nich się psuły i lądowały w śmietniku, ale mama chłopców przynosiła z pracy kolejne. Ten konkretny wóz strażacki jakimś cudem się jednak uchował i to bez większych "obrażeń".
Czas mijał, wóz strażacki stracił ważną pozycję w strefie zainteresowań chłopców. W końcu trafił do piwnicy, gdzie pokrywał się kurzem i czekał na powrót do łask. Czekał tak niemal dziesięć lat. W tym czasie wiele się naokoło niego zmieniło - rodzice chłopców się rozwiedli, po jakimś czasie w życiu i domu ich taty pojawiła się kobieta. Miała kilkuletniego synka, który siłą rzeczy stał się kolejnym właścicielem wozu strażackiego. I on wyobrażał sobie trawiące budynki pożary i ludzi, których ratowali strażacy przyjeżdżający pojazdem. Trwało to kilka lat, w końcu zabawka, trochę zapomniana, trafiła w kąt pokoju. Dziś ten chłopiec spędza czas z kolegami, szlifuje języki obce i czyta tony książek. Pewnego dnia, w jego pokoju zjawił się trzylatek, który kompletnie stracił głowę dla tej zabawki. Nie było mowy, żeby wyjść bez niej. Nie mógł oderwać oczu i rączek od pojazdu, który wtedy był niewiele większy od niego. W naturalny sposób (a może trochę przez wyłudzenie?) został kolejnym jego właścicielem.
Od czasu, kiedy wóz strażacki trafił pod nowy adres, przeżywał kolejne lata świetności. Nowy właściciel bawił się nim niemal codziennie. Ale nie on jeden. Kiedy zjawiali się u niego mali goście, zabawki z Psiego Patrolu, klocki Lego, konsole do gry trafiały w kąt. Liczył się tylko wóz strażacki, który w tym czasie był już nieco podniszczony. Szczebelki w drabinie się powyłamywały, światła syreny przestały świecić, a pompa pompować wodę. Ale nikomu to nie przeszkadzało. Przejęte maluchy, niezależnie od wieku, płci i zainteresowań dosłownie przepadały w zabawie pojazdem. Ich małe paluszki przebierały po plastiku zabawki, odkręcały zawory, zwijały wąż, w nieskończoność rozkładały i składały drabinę. Kiedy było ich więcej, czasem się o niego kłóciły, kilka razy doszło nawet do bójek. Rodzice musieli maluchy rozdzielać i rozstrzygać spory. Trzylatek ma dziś już siedem lat i najbardziej na świecie lubi grać w piłkę nożną, a wóz przeszedł w ręce jego młodszego brata. Ten także całymi godzinami potrafi się nim bawić, zapominając o szafkach, szufladach i workach pełnych innych, nowszych i - mogłoby się wydawać - bardziej atrakcyjnych zabawek.
A kilka tygodni temu, kilka domów dalej urodził się inny chłopiec. Na razie rodzice pochylają się z czułością nad wózkiem i łóżeczkiem, obserwując jak maluszek staje się pełnoprawnym uczestnikiem ich życia rodzinnego. Ale z pewnością za kilka lat, gdy zobaczy niezwykły wóz strażacki, także straci dla niego głowę. Będzie szóstym właścicielem zabawki. Nie licząc dziesiątki dzieci, które przez dwadzieścia (a może dwadzieścia pięć?) lat uzurpowały sobie do niego prawo.