Więcej ciekawych treści znajdziesz na Gazeta.pl
"Ten post nie będzie przyjemny. Pracowałam niedawno w jednym z białostockich przedszkoli samorządowych i to, co tam zastałam zmieniło moje życie na zawsze…." - zaczyna swoją opowieść pani Magdalena Jaroszewska. Kobieta poszła do pracy z powołania, chciała nie tylko uczyć, ale i nieść pomoc dzieciom. Niestety okazało się, że trafiła na osoby, które miały inny pogląd na zawód pedagoga.
Kiedy przyszła do pracy w przedszkolu, zwróciła uwagę, że jedno z dzieci nie zachowuje się tak, jak ich rówieśnicy. Zauważyła, że ma nietypowe zachowania. Dziewczynka była agresywna i zastraszona. Widać, że się bała. Na jej ciele można było dostrzec siniaki i ślady pobicia. O wszystkim wiedziała druga wychowawczyni, która nic z tym jednak nie zrobiła. Pani Magdalena nie pozostała obojętna. Najpierw udała się z notatką służbową do dyrekcji, ale z uwagi na jej bierność (jak i całego grona pedagogicznego) zdecydowała się sama zgłosić sprawę na policję:
Czy można sobie wyobrazić, że całe zacne grono pedagogiczne wiedziało o tej sytuacji wcześniej?! Szlachetne Panie pamiętające czasy kartek na zakupy i jeżdżące po ulicach Fiat 125 p przebierały już nóżkami na emeryturę i cytuję: "chcę spokojnie dotrwać do emerytury bez afer. Również młode pokolenie pedagogów zgodnie i solidarnie trzymało sztamę w „niewychylaniu się"
- relacjonuje nauczycielka. Przyznaje, że dyrekcja próbowała ją odwieść od zajmowania się całą sprawą. Dyrektorka tłumaczyła, że przecież nie może udowodnić, że dziecku dzieje się krzywda i jest bite. Argument pracownicy, że pedagog jest od reagowania, a nie od udowadniania w ogóle do niej nie przemówił.
Pani Magdalena Jaroszewska zwróciła także uwagę na chłopca, który był z innej grupy. Dziecko miało wyraźne ślady pobicia, chodziły słuchy, że w jego domu może dochodzić do znęcania się nad nim. Dziecko było agresywne, a jednocześnie, słysząc podniesione głosy, chowało się po szafkach. Wychowawczyni dziecka widziała problem, z jednej strony przyznawała, że coś trzeba z tym robić, jednak mijał czas, a nic się nie działo. Żadnej reakcji ani z jej strony, ani ze strony dyrekcji nie było.
Jest to na tyle obrzydliwe, że np. jedno dziecko jest zaniedbane i wielokrotnie przychodziło do placówki pobite, a wykształcona pani logopeda twierdzi, że: "Dziecko nie zgłaszało przecież przemocy"… No fakt, nie zgłaszało… bo w wieku 6 lat nie mówi!!
- opowiada nauczycielka. W końcu, gdy chłopiec zjawił się w przedszkolu ze śladami duszenia, pani Magdalena wzięła sprawy w swoje ręce i sama zadzwoniła po policję. Do szkoły przyjechała karetka, która zabrała dziecko na badania.
Gdy w obu przypadkach wszczęto śledztwa, w przedszkolu została zwołana rada nauczycieli. Podczas niej dyrektorka miała powiedzieć, że "trzeba uważać, co się zgłasza, bo dzieci potrafią doskonale manipulować dorosłymi". Zaskakujące wydaje się to, jak można mówić o manipulacji w przypadku, gdy dziecko ma takie urazy szyi, że zostaje zabrane do szpitala. Nauczycielom kazano rozwieszać plakaty o przemocy. I to by było na tyle, jeśli chodzi o "przeciwdziałanie" takim zjawiskom.
Na tym zebraniu nadzwyczajnym rady pedagogicznej, które wyglądało jak zebranie partyjne, padło z ust dyrekcji: "proszę pamiętać, że skarga działa w dwie strony", to miało być ostrzeżenie dla mnie
- relacjonuje nauczycielka. Niedługo potem, pani Magdalena została wezwana do dyrektorki. Usłyszała, że zostaje zwolniona bez podania przyczyny. Na pytanie dlaczego, dyrektorka przez dłuższy czas milczała, a później powiedziała, że "przecież nie każdy musi być nauczycielem". Nie wyjaśniła jednak, co miała na myśli. Aczkolwiek zapewne chodziło o to, że przez zgłoszenia o pobiciach dzieci, placówka miała problemy. A to nie spodobało się dyrekcji.
Napisałam do sądu pracy, w piśmie dostałam informację, iż "nie zachowałam ścieżki służbowej". Zarzucono mi m.in. to, że chłopczyk, u którego były ślady duszenia i którym się zajęłam, nie by w mojej grupie. Odwołałam się od zwolnienia i sprawa jest w toku. Wypowiedzenie dostałam 18 kwietnia, jednak dopiero teraz jestem gotowa opowiedzieć, co się wydarzyło. Robię to, by nie dochodziło do takich sytuacji, by nauczyciele spełniali swoje obowiązki
- mówi pani Magdalena. Co ciekawe, w odpowiedzi na jej pozew kancelaria prawna reprezentująca przedszkole napisała, że "zgłaszając sprawy (chodzi o pobite dzieci - przyp. redakcja) nadszarpnęła dobre imię przedszkola z 50-letnią tradycją". Nauczycielka przyznaje, że całe zdarzenie, miało miejsce przed sprawą Kamilka, który zmarł w ogromnych męczarniach, właśnie dlatego, że nikt nie reagował. Gdyby szkoła chłopca zareagowała tak jak ona, może nie doszłoby do tragedii. Niestety, łatwiej jest udawać, że pewnych rzeczy się nie widzi, a potem zastanawiać się "jak do tego doszło".
Zarzucono mi brak postępowania według procedur postępowania w przypadku podejrzenia stosowania przemocy wobec dzieci, która została uaktualniona po wielu latach dopiero po zaistniałych wydarzeniach i z którą jak przyznaje kancelaria reprezentująca przedszkole- nie byłam zapoznana. Sprawa została przeze mnie zgłoszona do Rzecznika Praw Dziecka, do Sądu Rodzinnego i do Prokuratury Rejonowej, gdzie toczą się w tej sprawie postępowania. Odwołałam się do Sądu Pracy, rozprawa 30 sierpnia
- mówi pani Magdalena. Niestety przedszkolna rzeczywistość, z którą przyszło jej się zmierzyć, okazała się dla niej zbyt brutalna i niezrozumiała. Dlatego do czasu, aż w "betonowym systemie" nic się nie zmieni, ma zamiar odejść z zawodu. Wierzy, a przynajmniej chce wierzyć, że przyszłość przyniesie pozytywne zmiany w polskiej oświacie, a wtedy znów będzie mogła wrócić do zawodu pedagoga, który będzie już jednak wyglądać zupełnie inaczej i w którym dzieci oraz ich bezpieczeństwo będą stawiane na pierwszym miejscu.
Jeżeli widzisz lub wiesz o zagrożeniu życia lub zdrowia dziecka - reaguj! Natychmiast wezwij pomoc, dzwoniąc pod numer 112