Więcej tematów związanych z życiem rodzinnym na stronie Gazeta.pl
Eliza: Z ogromnym niedowierzaniem przyznaję, że w lipcu miną dwa lata! Kiedy to zleciało? Nie wiem, ale wiem, że już czujemy się tutaj jak w domu.
Na końcu świata, w małym miasteczku Manapany-les-Bains, na samym południu wyspy. Kiedy staję przed oceanem, widzę horyzont, a za nim skrywającą się i niewyobrażalną pustkę, bo do samej Antarktydy poza rozproszonymi, maleńkimi wyspami Krozeta, nie ma dosłownie nic.
Nasza historia jest jak taki film, niedokończona jeszcze książka, pełna rozdziałów, które cały czas tworzymy. Trudno stwierdzić, gdzie to wszystko się zaczęło. O tym, by podróżować, żyć w różnych częściach świata, marzyłam od dziecka. Wiedziałam, że Polska to nie moje miejsce, więc jak tylko poznałam Lukę, a między nami rozkwitała miłość, nie miałam żadnego oporu. Jeszcze jako bezdzietna dwudziestoparoletnia dziewczyna zostawiłam wszystko, w tym moją świetnie działająca szkołę języka włoskiego i ruszyłam przed siebie na emigrację, do Francji. Tam jednak szybko zderzyłam się ze ścianą, zdając sobie sprawę, że życie nie jest jednak takie różowe, jak wcześniej myślałam. To był 2015 rok. Żeby na nowo pokolorować swoją rzeczywistość, uciekłam w życie rodzinne. Ślub, pierwsza ciąża, słodkie, macierzyństwo, bo wtedy jeszcze nie zaznałam jego gorzkiego smaku, druga ciąża, a po niej od razu depresja.
Zdecydowanie tak. Zburzył się mój wizerunek siebie jako perfekcjonistki, bo ja jako mama dwójki małych dzieci z małą różnicą wieku zupełnie sobie nie radziłam. Poszłam na terapię, ale poza wyciąganiem brudów nie przyniosła nic pozytywnego. To nie była moja droga. Spróbowałam więc coachingu. Za cel obrałam znalezienie własnej drogi, nowego pomysłu na biznes i odzyskanie niezależności. Poza byciem mamą, byciem przede wszystkim sobą. To właśnie w czasie sesji coachingowych, po wielomiesięcznych poszukiwaniach, odkryłam, że wcale nie chodziło o pracę, krok przed tym była właśnie ta podróż, ale przede wszystkim pozbycie się ciężaru, który niosłam. Materializm, kompulsywne zakupy, szukanie szczęścia na zewnątrz. Na własnym przykładzie widzę, jak ogromną moc niesie za sobą właśnie ta metoda rozwoju. Chcę pomagać innym dotrzeć do własnej prawdy, którą każdy ma, ale o której niektórzy zapomnieli (działam na Instagramie oraz na blogu). I tak sprzedałam wszystko i wyruszyłam z rodziną na drugi koniec świata. Mój mąż Luca zostawił swoją pracę i od kiedy tu jesteśmy, układamy sobie życie na nowo.
Wyjeżdżając z Europy, zostawiliśmy za sobą wszystko, zabraliśmy siedem walizek i spore oszczędności na przeżycie pierwszych dwóch lub trzech lat. Mieszkania i placówek dla dzieci szukaliśmy dużo wcześniej w Internecie. Wszystkie formalności były załatwiane online. Było nam o tyle łatwiej, że Reunion to nadal Francja, tyle że egzotyczna, więc ze sprawami formalnymi nie było żadnego problemu. To trochę tak, jakbym przeprowadziła się z Paryża na Lazurowe Wybrzeże. Jeśli chodzi o pracę, to nie mieliśmy nic. To, czym zajmujemy się obecnie, przyszło samo, jakby po prostu na nas czekało.
Fotografią i wideofilmowaniem w sektorze nieruchomości, budownictwa, a także kultury. Luca dodatkowo jest licencjonowanym pilotem drona oraz specjalistą od fotogrametrii. Poza tym pomagam Polakom w organizacji wakacji na Reunion, jestem też w trakcie pisania przewodnika po wyspie, udzielam prywatnych lekcji włoskiego i zaczynam działać jako coach, bo właśnie niedawno ukończyłam szkolenie.
Luca to pół Francuz po mamie i pół Włoch po tacie. Wychował się na peryferiach Paryża, co mentalnie, a także kulturowo sprawia, że ma bardziej francuski niż włoski temperament. Po swoich śródziemnomorskich przodkach odziedziczył za to dobry apetyt, poczucie humoru i duży dystans do siebie. Z wykształcenia jest inżynierem, w przeszłości pracował w dużej międzynarodowej firmie związanej z budownictwem.
Najprościej byłoby napisać, że przez Internet, ale ta historia jest tak piękna, że opowiem ją w całości. W 2011 roku wyjechałam na Erasmusa do Włoch. Studiowałam italianistykę, a stypendium było dla mnie ogromną szansą, by jeszcze bardziej doskonalić umiejętności językowe. W międzyczasie znalazłam w Internecie portal Interpals, który zrzesza ludzi z całego świata i pomaga w nauce języków obcych. Założyłam tam konto i wymieniałam się wiadomościami z Włochami.
Tak, ale na początku go zlekceważyłam, bo przedstawił się jako Francuz z włoskim nazwiskiem. Ja szukałam veri italiani, czyli prawdziwych Włochów. On jednak nie odpuszczał, dałam mu szansę i zaczęliśmy do siebie pisać. Pewnego dnia na jednej z erasmusowych imprez zgubiłam dowód. Żeby wyrobić nowy, musiałam jechać do ambasady, najbliższa była w Rzymie. Luca zaproponował, że mi pomoże i tak spotkaliśmy się po raz pierwszy. Spędziliśmy razem dwa dni, w czasie których z mojej strony nie było żadnego większego zainteresowania. Luca był jak taki znajomy, nie miałam w tamtym czasie ochoty na miłosne zobowiązania. Z jego strony było inaczej. Żegnając się, wręczył list i szepnął włoskie, i głębokie wyznanie miłości ti voglio tanto bene.
Nie. Po tym spotkaniu nie widzieliśmy się dwa lata. Mimo wszystko przez cały ten czas utrzymywaliśmy kontakt. Wiadomości, rozmowy na Skype, a czasem nawet i listy. Po raz drugi zobaczyliśmy się w 2013 roku, kiedy Luca leciał do Budapesztu i napisał mi, że jedyne loty z Paryża (wtedy tam mieszkał) to te z przesiadką w Warszawie i czy w związku z tym będziemy się mogli zobaczyć. Dopiero po latach dowiedziałam się, że było to z jego strony zaplanowane, a bezpośrednie samoloty między stolicą Francji i Węgier latają od zawsze. Od naszego drugiego "spotkania na chwilę", między jednym a drugim samolotem wystarczyło całe 6 godzin, by zakochać się i iść za tą miłością na całość.
Starsza córka Linka miała 4,5 roku. Ona była bardzo świadoma tego, co się dzieje. Cieszyła się, chętnie pakowała walizkę, oglądała reportaże o wyspie, rysowała wulkany, ocean i palmy. Nie mogła się doczekać, zwłaszcza samego lotu. Młodsza Maia z kolei niewiele rozumiała, ale czuła, że coś się dzieje i bardzo to przeżyła. Te pierwsze miesiące, gdzie nastąpiło tyle zmian: nowy dom, przedszkole, odnalezienie się w grupie kilkudziesięciu dzieci, to było dla niej za dużo, więc wspieraliśmy ją mocno każdego dnia. Na szczęście nie było problemu z barierą językową. Na Reunion mówi się po francusku, nasze dziewczynki rozmawiają w tym języku z tatą.
Nie, bo nie różni się ani trochę od tego, który znamy z Francji. To, co mnie natomiast zaskoczyło to świetna, wesoła i pełna życia kadra nauczycielska. Na duży plus oceniam także to, że tutejsze tradycje przeplatają się z tymi francuskimi. Dzieci uczą się o tym, co w Europie, ale także bardzo duży nacisk kładziony jest na tutejszą kulturę. Piosenki, wierszyki, zwyczaje kreolskie, a na stołówce lokalne przysmaki, w tym bardzo często sezonowe owoce na deser. We Francji na przykład menu raz w tygodniu przewidywało sery, tutaj zastępuje się je ananasami.
Uwielbiam to miejsce i nawet jeśli są rzeczy, na które mogłabym ponarzekać lub niewygodne, często dezorganizacyjne sytuacje, to po prostu się na nie godzę. To, czego nauczyła i cały czas uczy mnie wyspa to akceptacja. Mogłabym na przykład mieć pretensje do pogody, że jest za gorąco, za duszno, a przez kilka miesięcy w roku tak deszczowo, że nie możemy pracować w pełni, bo nasza działalność, zwłaszcza fotogrametria, jest mocno uzależniona od pogody. Mogłabym też sprzeciwiać się temu, że ludzie tutaj są prości, lubią się wzajemnie obgadywać, oceniać, dawać nieproszone rady czy definiować za pomocą stanu portfela. Pod względem wyznawanych wartości widzę ogromną przepaść. Gdybym tylko chciała, na wszystko mogłabym znaleźć paragraf. Tylko po co? Nie skupiam się na brakach, lubię swoją bajkę taką, jaka jest.