Pojechała do Czadu jako wolontariuszka. "Tu do noworodka nikt się nie przywiązuje, nikt się nie cieszy"

Ewa Rąbek
Ania jest pedagogiem, jej mąż Paweł - pielęgniarzem. Wraz z dwiema córkami wyjechali na rok do Czadu, gdzie pracowali jako wolontariusze. Ona uczyła dzieci, razem ratowali im życie i życie ich matek. "To miejsce, w którym ludzie po prostu walczą o przetrwanie" - mówi.

Więcej tematów związanych z życiem rodzinnym na stronie Gazeta.pl

Ewa Rąbek: Niedawno wróciliście z Czadu, gdzie spędziliście cały rok pracując jako wolontariusze. Dlaczego akurat Czad?

Ania Romaniuk: Kiedy razem z Pawłem zaczęliśmy snuć wspólne plany kilkanaście lat temu, zamarzył nam się wolontariat gdzieś w odległych stronach. Dwanaście lat temu pojechaliśmy na rok do Rwandy i tak się zaczęło. Potem były Azerbejdżan i Palestyna. Kiedy pojawiła się nasza pierwsza córka, wolontariat w takich miejscach zaczął być trochę ryzykownym zajęciem. Osiedliśmy więc w Polsce, ale trudno nam było usiedzieć na miejscu (śmiech). Polecieliśmy z nią na trzymiesięczny wolontariat do Nepalu. Potem Paweł na półtora miesiąca wyjechał na południe Czadu, do szpitala w Bere na południu kraju.

Wrócił i namówił cię na wyjazd całą rodziną?

Tak (śmiech). To znaczy powiedział, że mamy zaproszenie i możemy pojechać tam wszyscy, jednak na dłużej. Wtedy się nie zdecydowaliśmy.

 

Dlaczego?

Głównie ze względu na malarię, o którą tam nietrudno, a która jest szczególnie niebezpieczna dla małych dzieci. Mieszkaliśmy więc przez ostatnie kilka lat w Białymstoku, obydwoje pracując w zawodzie. Na świecie pojawiła się nasza druga córka, a my zaczęliśmy myśleć, żeby znowu spróbować czegoś, co wcześniej dawało nam tyle radości i satysfakcji, ale tym razem już w czwórkę. Chcieliśmy też trochę sprawdzić, jak to będzie z dziećmi, czy damy radę i czy dalej czujemy tak samo. Bo nie da się ukryć - takie przeżycie cię zmienia, otwiera, uczy zrozumienia i szacunku dla drugiego człowieka. Postanowiliśmy więc polecieć do Czadu.

Nie bałaś się tam jechać z małymi dziećmi?

Oczywiście, że się bałam. Długo o tym dyskutowaliśmy, rozważaliśmy wszystkie "za" i "przeciw". Mieliśmy już co prawda trochę doświadczenia w takich dłuższych wyjazdach w dalekie strony, jednak z dziećmi jest zupełnie inaczej. Lęk jest dużo większy. Paweł zawsze mi powtarzał, że ciężko Czad porównać do któregokolwiek miejsca, w którym już byliśmy. "Sama się przekonasz" - mówił. Miał rację. To miejsce, w którym ludzie po prostu walczą o przetrwanie. Paweł złożył w pracy wypowiedzenie, a ja w szkole, gdzie pracowałam wzięłam urlop wychowawczy. Polecieliśmy. Postanowiliśmy zaufać doświadczeniu lekarzy, którzy spędzili tam sporo czasu.

Zabezpieczyliście się jakoś?

Szczepiliśmy się na różne niebezpieczne wirusy, ale na malarię, która w Czadzie jest najgroźniejsza, nie było jeszcze wtedy szczepionki. Niedawno się pojawiła, ale pewnie minie jeszcze parę lat, zanim będzie dostępna. Nasz znajomy lekarz, który spędził tam rodziną dwanaście lat, powiedział kiedyś, że jedynym terrorystą w Czadzie jest właśnie malaria. Zgodnie z oficjalnymi danymi, co roku zapada na nią pół miliona niespełna czternastomilionowego Czadu, z czego 19 procent umiera. Malaria występuje sezonowo, tak jak u nas grypa. Gdy zaczyna się pora deszczowa, jest więcej komarów, które ją przenoszą i nagle oddziały szpitalne, szczególnie pediatryczny, zaczynają się zapełniać w zawrotnym tempie. Rodziny rozkładają swoje maty przed budynkami szpitala. W trakcie leczenia dzieci gołym okiem widać, że te niedożywione przechodzą malarię o wiele gorzej i choroba szybciej postępuje.  

A nie wszyscy docierają do szpitala na czas...

Tak, to najgorsze sytuacje, bo organizm często nie daje już rady. Wszystko przez brak pieniędzy. Wiele rodzin nie stać nawet na zakup wenflonu. Ciężko mi zapomnieć wyraz twarzy jednego z ojców, który nie miał pieniędzy, żeby zapłacić za leki dla dziecka. Ta bezradność jest straszna. Na szczęście szpitale z funduszy prywatnych darczyńców często pokrywają te koszty.

A wy chorowaliście?

Tak. I nawet nie wiemy, ile razy.

Jak to?

To skomplikowane. Test na malarię wykonywany z krwi nie zawsze wykrywa wirusa, czyli negatywny wynik nie gwarantuje, że jest się zdrowym. I tu zaczynają się schody, bo o powodzeniu leczenia decyduje w bardzo dużym stopniu szybka reakcja. Jednym z głównych objawów malarii jest wysoka temperatura. Dlatego czasem, kiedy nasze córki miały taką gorączkę, to bez robienia testu dostawały leki. Są mocne i naprawdę - nie za przyjemnie się je bierze. Byliśmy też w uprzywilejowanej sytuacji. Szpital mieliśmy za płotem, doświadczonych lekarzy za sąsiadów, no i przede wszystkim mogliśmy reagować od razu, bo stać nas na to. To luksus w Czadzie. I to jest bardzo smutne, bo przecież są miejsca na świecie, gdzie udało się malarię wyeliminować...

 

Wasze dziewczynki miały więc roczne wakacje od szkoły?

Tak. Lenka, która ma teraz 8,5 lat, w Czadzie spędziła drugą klasę szkoły podstawowej. Była w nauczaniu domowym, ale od czasu do czasu łączyła się w sieci ze swoją klasą, żeby nie stracić z nią kontaktu. Nie zawsze miałam dla niej tyle czasu, ile powinnam. Mimo wszystko świetnie sobie poradziła. Jej cudowna wychowawczyni przed wyjazdem powiedziała nam, że na pewno Lena przez ten rok nauczy się o wiele więcej, niż gdyby siedziała w szkolnej ławce. Przebywała z dziećmi amerykańskich lekarzy i z dnia na dzień zaczęła mówić po angielsku. Złapała też podstawy francuskiego, który jest oficjalnym językiem w Czadzie. Lili, która ma teraz trzy lata, w chwili wyjazdu miała dwa. Podobnie jak jej starsza siostra, szybko zaczęła podejmować próby komunikacji w innych językach. Ach te dziecięce umysły... (śmiech).

Brzmi jak wakacje życia.

Tak, ale nie zawsze było kolorowo. Teraz z perspektywy czasu nie wiem, jak nam się to wszystko udało. Mój mąż przez większość dnia, a czasem i nocy, był w szpitalu. Ja po zajęciach szkolnych pomagałam w szpitalu - przy wcześniakach i innych dzieciaczkach. Nasze dziewczyny były zawsze razem z nami. Bywało ciężko, ale daliśmy radę. Doświadczanie tego wszystkiego razem jest naprawdę bezcenne. 

 

Jak wyglądał w Bare wasz typowy dzień?

Paweł miał bardzo "nienormowany czas pracy". Chyba inaczej tam się nie da. Żartowaliśmy, ale tak było naprawdę, że jedyna możliwość odpoczynku, to wyjechanie gdzieś poza naszą wioskę. W tygodniu w szpitalu były planowane zabiegi, ale i nagłe przypadki, w weekendy tylko te drugie. Przez większość czasu mój mąż był tam jedynym anestezjologiem.

Przecież jest pielęgniarzem...

Tak, ale tam z racji braku lekarzy, pielęgniarze pełnią też funkcje anestezjologów. Dlatego mimo zmęczenia, przepracowania, trudno było Pawłowi powiedzieć: "nie idę, zostaję w domu". Na szczęście szpital był tuż za płotem, więc w ciągu dnia łapaliśmy wspólne chwile, mimo ogromu pracy.

A co ty robiłaś w tym czasie?

Miałam zajęcia z dziećmi. Od godz.12:30 do ok. 16:00 uczyłam je m.in. angielskiego. Do południa Lenka starała się ogarniać lekcje, często odwiedzały nas też amerykańskie koleżanki moich córek, gdy ich mama - lekarka - szła robić obchód w szpitalu. Przez pozostały czas wraz z Sarą, położną z USA, zajmowałam się dziećmi w szpitalu - pomagałam w karmieniu, przewijaniu, podawałam leki, odbijałam. Paweł pomagał nam, kiedy nie był potrzebny na bloku operacyjnym. Wcześniej nie miałam nic wspólnego z medycyną, ale okazało się, że moje doświadczenie jako mamy było bardzo przydatne. Nieraz zdarzało się, że położne z oddziału wołały mnie, kiedy u którejś z pacjentek pojawił się problem z laktacją.

 

Prowadzisz na Instagramie konto, gdzie szczegółowo opisywałaś, co robiliście w Czadzie. Sporo uwagi poświęciłaś tam wcześniakom i śmiertelności noworodków.

Bo to tam ogromny problem. Kobiety, tracą po kilkoro dzieci, większość umiera przy porodzie, sporo zaraz po nim. Zgodnie z danymi UNICEF-u na tysiąc porodów umiera 89 noworodków, a kolejne 150 dzieci nie dożywa piątych urodzin. Z tego powodu nowo  narodzonego człowieka traktuje się z wielkim dystansem. Nikt się do niego nie przywiązuje, nikt się nie cieszy, bo ludzie z doświadczenia wiedzą, że wystarczy kilka godzin lub dni i go nie będzie. Niedługo po naszym przyjeździe, jedna z lekarek, która tam pracowała poprosiła, żebyśmy zabrali do domu wcześniaka, który musiał być ogrzewany, a w szpitalu nikt nie był w stanie o to zadbać. Tam nie miałby szans - ciągłe problemy z prądem, niewiele osób wiedziało, jak podawać tlen. To był Moses. Niestety szybko odszedł, ale w końcu zaczęły pojawiać się pierwsze sukcesy. W którymś momencie mieliśmy w domu sześcioro niemowlaków, w tym cztery wcześniaki. Po pół roku mieliśmy "na koncie" kilkanaścioro dzieci, które wyszły do domu. Widzieliśmy, że w kobietach zaczyna się rodzić nadzieja, że może dziecko przeżyje, zaczynały im nadawać imiona, wcześniej nie widziały sensu. To dało nam ogromną satysfakcję i zmobilizowało do jeszcze cięższej pracy.

 

Pracowaliście jako wolontariusze, z czego się utrzymywaliście?

Z własnych oszczędności. Tak, wiem, większość osób patrzy na nas tak jak ty, gdy o tym mówimy (śmiech). Możesz o tym myśleć jak o kosztownym hobby. Organizacja, która zaprosiła nas do Czadu, pomogła z niektórymi kosztami, ale oferowała zatrudnienie dla medyków na kilkuletnich kontraktach. My chcieliśmy wyjechać na razie na rok, więc utrzymywaliśmy się sami. Z jednej strony życie tam jest tańsze, je się to, co urośnie (na tamtym terenie akurat niewiele), ale jeśli chcesz coś bardziej "zachodniego" np. mąkę, to za jej kilogram musisz zapłacić mniej więcej osiem złotych.

 

Wrócicie do Czadu?

Tak, myślimy o tym. Nasz dobry znajomy po rozmowie z nami zaraz po powrocie z Czadu stwierdził: "Ja was w ogóle nie rozumiem. Mówicie, że ciężko, że bieda, malaria, mało jedzenia i mnóstwo problemów, a mimo wszystko chcecie tam wrócić". Taki paradoks. Cieszyliśmy się na powrót do Polski, do rodziny, znajomych, pięknych lasów i dobrego jedzenia, ale jednocześnie żal nam było opuszczać ludzi, którzy stali się nam bliscy. Mieliśmy wrażenie, że zaczynaliśmy rozumieć coraz więcej, mieliśmy świadomość, że dużo jeszcze zostało do zrobienia... Poza tym doświadczyliśmy tam mnóstwa wspaniałych rzeczy. Czas w Czadzie płynie inaczej. Nie wolniej, ale w tamtej przestrzeni jest go więcej na relacje i są zdecydowanie ważniejsze. W świecie, gdzie ludzie walczą o przetrwanie i zaspokojenie podstawowych potrzeb, życie ma wartość samą w sobie.

Na razie jesteśmy też współorganizatorami zbiórki funduszy na studia medyczne Emanuela. Emanuel mieszka w Bere, właśnie skończył szkołę średnią, mówi płynnie po angielsku i francusku i chce zostać lekarzem. A wyszkolenie lekarzy, którzy będą tam na miejscu, którzy zostaną w Czadzie, to najcenniejsza pomoc dla ludzi. Jego rodzina nie ma szansy na sfinansowanie studiów medycznych. Sześcioletnia nauka wraz z wyżywieniem i zakwaterowaniem na uniwersytecie w Kamerunie lub w Wybrzeżu Kości Słoniowej to koszt 100 tysięcy złotych. Dzień pracy w polu przy ryżu to 500 franków afrykańskich, czyli 5 zł. Uzbieraliśmy już ponad połowę...

Jeśli chcesz dołączyć do zbiórki, wszelkie informacje znajdziesz TU

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.