Takimi słowami zaczęła do nas swój list nasza czytelniczka. Poniżej publikujemy jego pełną treść.
Jako matka, mam pewne doświadczenia z placówkami przedszkolnymi. Jedno gorsze, drugie lepsze. Mam również znajomych, którzy są rodzicami i mają własne doświadczenia. Kiedy w ostatnim czasie wymieniliśmy się swoimi spostrzeżeniami, mocno się wkurzyłam.
W Polsce system działa tak, że przy niewielkiej ilości potomstwa i większej niż średnia krajowa pensji, szanse na dostanie się do przedszkola publicznego są nikłe. Lista oczekujących wydaje się nie mieć końca, a i tak dziecko może nie zostać przydzielone przez wzgląd na zarobki rodzica.
Jedyną możliwością w takich sytuacjach pozostają placówki prywatne. A w tych czesne kształtuje się od tysiąca do nawet czterech tysięcy za miesiąc. Opłaty są podzielone na dwie części: jedna to stałe czesne, płatne niezależnie od tego, ile realnie dni w danym miesiącu dziecko będzie korzystało z opieki, a druga to opłata za wyżywienie. Wyżywienie w prywatnych placówkach to koszt kilkuset złotych miesięcznie.
Nietrudno jest oszacować więc, że za dziecko, które jest obecne w przedszkolu (z katarem czy bez) rodzic płaci kilkaset złotych (w zależności od placówki) czesnego więcej. I nie, nie zgodzę się z tym, że wszystkie te pieniądze są i tak przeznaczane na składniki diety. Nie zawsze tak jest, niestety i nie każdy rodzic zna realną dzienną stawkę za wyżywienie dziecka.
A to nie jedyny "brzydki manewr". Znajoma opowiedziała mi o doświadczeniu podnoszenia czesnego, po każdym roku uczęszczania dziecka do placówki. Z każdym rokiem, po którym dziecko coraz bardziej rozwijało więź z miejscem i kadrą, dyrekcja ogłaszała podwyżkę czesnego. Znajomi startowali z określoną kwotą, w połowie drogi płacą już prawie dwa razy tyle.
Żeby było jasne: nie wszystkie placówki grają nieczysto. Osobiście miałam szczęście przy drugim podejściu trafić na wspaniałą, zaangażowaną dyrekcję, dla której kontakt z rodzicem i przejrzystość jest tak ważna, jak opieka nad dzieckiem. Mam jednak silne przekonanie, że to oni stanowią wyjątki, a nie tak być powinno.
Marzy mi się świat, w którym chęć zysku nie przesłania ludziom uczciwości. Prywatne placówki przedszkolne zbyt często powstają na niesolidnych fundamentach. Nie wystarczy kilka pomieszczeń, przeciętnie (albo wcale) przygotowana kadra i chęć zysku. Przedszkola, żłobki winny być miejscami szczególnymi, obdarzonymi fajną energią. Wzrostu, współdziałania, opieki, nauki, bliskości. I to wszystko dotyczy również relacji rodzic — kadra. Jak ten proces ma działać sprawnie, kiedy jedna ze stron nie gra fair?
Wkurza mnie przyprowadzanie dzieci z katarem do przedszkola. Najbardziej jednak wkurza mnie przyzwolenie na to przez dyrekcję, żeby nie stracić części czesnego. To się wciąż dzieje i jest nie w porządku. Dziecko, które jest narażone nieustannie na kontakt z innymi chorymi dziećmi, wciąż pociąga nosem w najlepszym przypadku, w najgorszym kończy na antybiotykoterapii. A jeśli to ostatnie nazywamy "budowaniem odporności" to chyba coś jest nie tak.