Mama: "W szkole mojego dziecka płacę karę za jego nieobecności"

Monika 14 lat temu wyjechała z Warszawy i zamieszkała w Londynie. Ma dwóch synów, którzy się tam uczą i opowiada nam, co w brytyjskim systemie edukacji było (i wciąż jest) dla niej największym zaskoczeniem.

Więcej tematów związanych z życiem rodzinnym na stronie Gazeta.pl

Monika jest dumną mamą dwóch synów - starszy ma dwadzieścia lat, a młodszy dziewięć. Wraz z partnerem prowadzi firmę zajmującą się wykonywaniem dachów, a także studiuje. Nie planuje powrotu do Polski, ale stara się, żeby jej dzieci spędzały tu wakacje

Zobacz wideo Magda Pyznar nie chce wrócić do naszego kraju. "Nie podoba mi się to, co w Polsce się dzieje pod kątem politycznym"

Co w brytyjskiej szkole było dla ciebie największym zaskoczeniem?

Wszy.

Wszy?

Tak. Dzieci je mają bez przerwy. Wszystko przez to, że rodzice tu nie dbają o higienę dzieci tak, jak w Polsce, nie myją im tak często włosów. Ja mam chłopców i na szczęście nigdy nie złapali, ale córki mojej przyjaciółki - owszem. W sklepach i drogeriach jest bardzo dużo produktów do walki z wszami, co dowodzi, że rzeczywiście są potrzebne. 

Co jeszcze cię zaskoczyło w brytyjskiej szkole?

To, że nawet chore dziecko nie może zostać w domu.

Jak to?

Gdy dziecko się rozchoruje, trzeba je zabrać do lekarza i potem udowodnić, że z tego powodu właśnie opuściło lekcje. Takim dowodem może być recepta lub sam lek. Szkoła też często dzwoni do lekarza, żeby potwierdzić powód nieobecności. No i w ogóle bardzo trudno jest zabrać dziecko do lekarza w czasie lekcji. Wizyty należy umawiać po szkole, w weekendy, tylko w naprawdę pilnych i wyjątkowych sytuacjach można to zrobić w czasie godzin lekcyjnych. Rodzice starają się tego nie robić, bo to odbija się na frekwencji, a na nią zwraca się tu szczególną uwagę. 

A co, gdy jest to po prostu kaszel czy ból brzucha? Sytuacja nie wymaga wizyty u lekarza, ale dziecko czuje się źle i chcemy je zostawić w domu?

Rodzice dzieci chodzących do publicznych placówek tak nie robią, bo z powodu nieusprawiedliwionej w ten sposób nieobecności muszą płacić karę. W każdej szkole panują trochę inne zasady dotyczące takich kar, w niektórych nie ma ich wcale. Gdy dziecko się rozchoruje i lekarz przepisze antybiotyk, po dwóch dniach musi wrócić na lekcje, a antybiotyk będzie mu podawany w szkole. Dopiero jeśli nauczyciel stwierdzi, że uczeń naprawdę źle się czuje, dzwoni do rodziców, żeby zabrali go do domu.

Płaciłaś kiedyś taką karę?

Niestety tak. Zdarzyło nam się wrócić dwa dni później z wakacji i kosztowało mnie to w przeliczeniu około 300 zł. Nie byłam zachwycona, ale nic nie mogłam na to poradzić (śmiech).

Dlaczego tak bardzo pilnuje się tam obecności w szkołach?

Bo dzieci w Wielkiej Brytanii i tak mają bardzo dużo wolnego. Co półtora miesiąca mają tydzień wolny od szkoły. Poza tym w grudniu nie chodzą do szkoły przez mniej więcej trzy tygodnie, z kolei święta wielkanocne to kolejna przerwa 2-3 tygodni. Wakacje zaczynają się około 22 lipca i trwają do 5 września. Nie mogą więc narzekać na brak wolnego.

Rzeczywiście nie. A co wtedy robią rodzice? Jak zapewniają im opiekę?

Nie jest łatwo, muszą kombinować. Jeden z rodziców musi wziąć wolne, zatrudnić opiekunkę lub wysłać do klubiku, za który też oczywiście muszą zapłacić. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.