Polska mama z Lofotów: Nie dogrzewamy namiotu, daję dzieciom gorące kakao

Basia od kilkunastu lat mieszka w Norwegii. Czas wolny od pracy i szkoły jej rodzina najczęściej spędza na biwakowaniu. Namiot rozbijają nawet zimą, gdy temperatura spada poniżej zera. "To ma swoje plusy" - zapewnia.

Więcej tematów związanych z życiem rodzinnym na stronie Gazeta.pl

Ewa Rąbek: Jak trafiłaś do Norwegii?

Dawno, dawno temu… Tak mogłaby się zaczynać klasyczna opowieść emigrantki, która wyjeżdża za granicę do męża. Po piętnastu latach w Norwegii mogę jeszcze dodać: "za siedmioma górami, za siedmioma jeziorami" (śmiech). Mój mąż Robert pracował w Oslo i dostał możliwość tworzenia oddziału swojej firmy w Trondheim. Byliśmy świeżo po ślubie. Ja nie wyobrażałam sobie małżeństwa na odległość, ale brakowało mi jeszcze kilku miesięcy do obrony tytułu magisterskiego. Tak oto Robert znalazł się w Trondheim pierwszy, a ja wkrótce do niego dołączyłam. To było piętnaście lat temu. Miała być krótka przygoda z dużą liczbą odłożonych koron, a skończyło się na domu i młodej rodzinie mieszkającej na emigracji.

Ale na Trondheim się nie skończyło...

Nie, chociaż mieszkaliśmy tam szmat czasu. Po dwunastu latach dorobiliśmy się trójki dzieci, psa, kota, domu, świetnej pracy, grona znajomych, ale czegoś ciągle nam brakowało. Wpadliśmy w wielkomiejską rutynę, co po jakimś czasie zaczęło nam dokuczać. Robert dodatkowo wyjeżdżał w delegacje i był nieobecny od poniedziałku do czwartku, cierpiały na tym jego relacje z chłopcami. Postanowiliśmy postawić rodzinę na pierwszym miejscu, wrócić do naszego postanowienia, że małżeństwo powinno być razem. Poza tym Trondheim nigdy nie było dla nas miastem marzeń, mimo iż jest naprawdę przepięknym miejscem. Oprócz szkół dzieci i jako takiej stabilizacji nic nas tam nie trzymało.

 

Padło na Lofoty. Dlaczego akurat tam? 

Szukaliśmy miejsca, gdzie wyjazdy w delegacje będą utrudnione, gdzie będziemy zmuszeni do szukania pracy blisko domu. Chcieliśmy też zamieszkać w miejscu blisko natury, ale jednak nie w dzikiej głuszy. Chyba potrzebowaliśmy więcej wyzwań. I tak oto padło na Lofoty -  archipelag na Morzu Norweskim u północno-zachodnich wybrzeży Norwegii. Poza tym trzymaliśmy się z dala od zachodniego wybrzeża ze względu na nynorsk - dialekt, którym posługują się mieszkańcy. W Trondheim opanowaliśmy tamtejszy dialekt, trøndersk, chłopcy w szkole posługiwali się bokmål w języku czytanym i pisanym (jednym z dwóch głównych dialektów pisanych). Zbyt dużo kosztowałoby nas uczenie się od podstaw kolejnego dialektu.

To bardzo konkretne powody. Były jeszcze inne? 

Zdecydowanie tak (śmiech). Mieszkając w Trondheim, często powtarzałam, że mimo uroku miasta i fantastycznych ludzi za mało działo się tam dla mnie na horyzoncie. Potrzebowałam ochów i achów za oknem, więcej akcji w krzywiznach horyzontu, więcej emocji płynących z natury. Poza tym Trondheim to duże miasto, pierwsza stolica Norwegii i cel pielgrzymek wielu Norwegów do katedry Nidarosdomen. Dla nas przyszedł czas na zmianę na coś mniejszego, bardziej przytulnego, gdzie czas płynie wolniej, a ludzie są swojscy.

Tak właśnie wygląda życie na Lofotach? Jak na polskiej wsi?

Podobnie, chociaż widoki są bardziej spektakularne. Horyzont przecinają góry, które wpadają prosto w morze, woda jest w naszym ulubionym kolorze, kolorze zorzy polarnej. Tu mieszkańcy mimo różnic kulturowych są otwarci i serdeczni, czuję się tu jak na moim rodzinnym Podlasiu, gdzie ludzie mają serce na dłoni. Jeśli zdarzy ci się wypaść z drogi na oblodzonej jesiennej nawierzchni, sąsiad z traktorem na pewno pospieszy ci z pomocą. Mimo zwariowanej i kapryśnej pogody lubimy to miejsce, pełne niespodzianek i wrażeń.

 

Gdzie urodziły się twoje dzieci?

Cała trójka urodziła się w Trondheim, ciąże też były prowadzone przez norweskich lekarzy. Mimo wielu negatywnych opinii ja mam naprawdę miłe doświadczenia, zarówno z czasu ciąży, jak i porodu. W sierpniu tego roku świętowaliśmy dwunaste i dziewiąte urodziny najstarszych synów, Samuela i Nataniela, najmłodszy Jeremiasz skończył pięć lat w kwietniu.

W mediach społecznościowych wyglądacie jak rodzina, która żyje w podróży...

Faktycznie tak to wygląda, ale rzeczywistość jest bardziej przyziemna. Wraz z mężem pracujemy w pełnym wymiarze, starsi chłopcy chodzą do szkoły, a najmłodszy do przedszkola. W tygodniu nasze życie wygląda tak samo jak każde inne: pobudka, wymarsz do szkoły/pracy, powrót, obiad, lekcje i zapada wieczór. O ile oczywiście nie jest to zima, bo zimą noc jest przez całą dobę. Za to gdy zbliża się weekend, opuszczamy bezpieczną jaskinię, jakby to powiedziała lektorskim głosem pani Czubówna, i ruszamy na podbój nowego terytorium.

Opowiedz więcej o tych waszych podbojach...

Staramy się zużywać naszą energię w naturze, zamiast siedzieć w czterech ścianach oświetlonych niebieską poświatą. Nam również czasami ciężko jest się zebrać i ruszyć z sofy, ale już wiemy, że wystarczy tylko przejść przez próg, dalej wszystko się układa samo. Lubimy późnym latem kąpać się w morzu, jesienią zaraz po sezonie turystycznym chodzić w góry, spać w namiocie w najpiękniejszych miejscach na Lofotach i mieć te miejsca tylko dla siebie. Jeśli tylko alerty zorzowe zaczynają wariować w okolicach weekendu, trudno jest nas zastać w domu. Sporo zależy od pogody, która na Lofotach jest naprawdę wymagająca. Nauczyliśmy się korzystać ze słonecznych dni, chociaż częściej są to po prostu dni bez deszczu. Gdy zbliża się takie właśnie popołudnie lub weekend, pakujemy się, zostawiamy cały bałagan i domowe obowiązki na gorszą pogodę. Szybko przekonaliśmy się, że najbardziej odpowiada nam biwakowanie. 

Dlaczego? Wyjazd pod namiot z trójką dzieci to spore wyzwanie....

Teraz już nie (śmiech). Nasza przygoda z namiotem zaczęła się po urodzeniu dzieci, jedenaście lat temu, gdy internet nie był jeszcze tak popularny, a znalezienie noclegu w przyzwoitej cenie, gdzieś pośród gór, było niemałym wyzwaniem. Ponieważ lubimy być niezależni i samowystarczalni, postanowiliśmy kupić nasz pierwszy namiot i spać tam, gdzie sami chcemy. To był trzyosobowy tunel, zupełnie nieprzystosowany do wymagających norweskich warunków. Namiot dał nam swobodę, mogliśmy jechać 200 kilometrów na piękną plażę i nie martwić się o nocleg. Nocowanie na polach kempingowych nie nadwyrężało naszego portfela, więc mogliśmy częściej wyjeżdżać. Gdy drugi syn miał osiem miesięcy, wybraliśmy się pierwszy raz na Lofoty, również z namiotem. Pogoda pierwszego czerwca przywitała nas śniegiem, więc musieliśmy i tak schować się do rorbu (sezonowy domek używany przez rybaków - przyp. red.). Nie mieliśmy jeszcze wtedy pojęcia o zimowych śpiworach. Nasz pierwszy wypad z całą trójką odbył się, gdy Jeremiasz miał trzy miesiące. Musieliśmy zabrać wózek, bo nie wiedzieliśmy, czy będzie potrafił drzemać w dzień na materacu w namiocie.

Nigdy nie mieszkacie "pod dachem" w czasie swoich wyjazdów?

Czasem zdarza nam się wynająć domek, ale szybko orientujemy się, że cywilizacja, czyli sprzęty RTV, w ogóle prąd, lodówki, wygodne łóżka przeszkadzają nam w poznawaniu miejsca. Szybciej chowamy się pod dach, mniej czasu spędzamy na świeżym powietrzu i łatwiej jest nam wziąć do rąk telefony. Pod namiotem nie ma tego problemu, wiemy, na co się nastawiamy i co nas czeka. O dziwo, więcej czasu spędzamy razem, a chłopaki dużo łatwiej i szybciej angażują się w organizację biwaku.

Mają swoje zadania?

Tak. Nataniel rozpala ognisko, bo jest w tym świetny, Samuel rozbija namiot, bo wie, co i gdzie, i jak mocno naciągnąć naciągi, natomiast Jeremiasz świetnie zajmuje się psem i odwraca jego uwagę od naszego chodzenia w tę i z powrotem.

Biwakujecie też zimą. Z jakimi temperaturami macie wtedy do czynienia? 

Biwakujemy cały rok, zarówno latem, jak i zimą, każda pora roku dostarcza ciekawych wrażeń i doświadczeń. Nasze śpiwory są przeznaczone do temperatur do minus 10 stopni Celsjusza, chłopców do minus 20. Jeśli prognozy pogody są mroźne, raczej zostajemy w domu. Nie dogrzewamy namiotu, a jedynymi źródłami ciepła są kakao, ognisko i ciągły ruch. Wiadomo, w dzień jest cieplej, nocą temperatura spada, ale nie narażamy dzieci na ekstremalne warunki. Nasza najzimniejsza noc w namiocie to minus 15 stopni na zewnątrz. Odczuliśmy to, bo nosy nam zmarzły (śmiech). Trzymamy się raczej w okolicach zera, minus 5 stopni.

Biwak zimą ma dla nas więcej plusów niż minusów. Przede wszystkim mamy miejsce biwakowe tylko dla siebie, bo sezon turystyczny kwitnie latem. Nie ma też skoków temperatury, gdy kładziesz się do zimnego śpiwora w nocy, a budzisz rano w saunie - zimą temperatura jest stała, cały czas jest zimno (śmiech). Zimą nie ma owadów i znika problem braku nocy, noc jest całą dobę, ognisko dopiero wtedy spełnia swoje zadanie. 

 

Z niczym nie macie już problemów?

Raczej nie, chociaż czasem martwimy się, czy dzieci nie zmarzną, czy wystarczy jedzenia, czy mamy wystarczająco ubrań. Nigdy się nie zdarzyło, żebyśmy wracali, bo czegoś nam zabrakło, zawsze udaje nam się znaleźć rozwiązanie. Podczas jednego z pierwszych wyjazdów doświadczyliśmy, jak trudne jest wysuszenie ubrań i ręczników. Byliśmy przy plaży w zatoce i oczywiście wszyscy się kąpali w morzu. Wzięliśmy za mało ubrań. Te, co mieliśmy, nie nadążały schnąć. Poza tym dla mnie zawsze wyzwaniem są posiłki, czyli ustalanie biwakowego menu. Tę część planujemy jeszcze w domu, bo tu robimy zakupy na pierwsze dni. Nie wiemy, czy tam, gdzie pojedziemy, będzie jakiś sklep. Najprostszym rozwiązaniem są parówki z ogniska lub grilla - szybko i prosto.

Masz piękne wspominania i piękne zdjęcia z wyjazdów... Czy któreś z nich jest dla ciebie szczególnie ważne? 

Moim najpiękniejszym do tej pory wspomnieniem z Lofotów była jedna październikowa noc. Rozbiliśmy biwak na plaży Unstad (to jedna z najpopularniejszych plaż dla surferów), długo siedzieliśmy przy ognisku, opowiadając historie i zmyślając legendy. Na niebie delikatnie tliła się zorza. Tej nocy oglądaliśmy najwspanialszy do tej pory spektakl. Leżeliśmy na karimatach przy ognisku, gapiąc się na tańczącą kolorową łunę. Tej nocy uwierzyłam w opowieści starszych mieszkańców Lofotów o tym, że kiedyś ludzie bali się zorzy. Nie była dla nich niczym pięknym i przyjemnym, a strasznym i zapowiadającym nadejścia zła zjawiskiem. Teraz szukamy wrażeń, które przebiją tamtą noc.

A jak wam mijają noce polarne?

Noc polarna zaczyna się na Lofotach około siódmego grudnia, a kończy czwartego stycznia, w tym czasie słońce znajduje się cały czas poniżej horyzontu. Okres mroku oczywiście trwa dużo dłużej, praktycznie przez cały listopad i styczeń słońce pojawia się tylko na krótką chwilę. Powrót słońca świętowany jest w szkołach i przedszkolach, np. dzieci pieką słoneczne bułeczki i ozdabiają pomieszczenia słońcami.

Noc polarna ma swoje uroki: lampki bożonarodzeniowe ozdabiające domy widać już z dużych odległości, gwiazdy i planety można obserwować przez większą część doby. Wspaniale jest robić na drutach przy palącym się kominku, no i oczywiście najlepszą zorzę polarną widać także po południu. Jeśli ma się pracę lub inne stałe obowiązki, okres ciemności mija bardzo szybko. Na pewno trzeba myśleć o pozytywnym nastawieniu i suplementować witaminę D. Po nocy polarnej znowu nastanie dzień polarny i znowu ciężko będzie usiedzieć w domu, a zdjęcia same się nie posegregują, swetry same się nie udziergają... (śmiech).

Gdy kończy się kolejny z waszych wyjazdów, wracacie do codzienności w domu. Jak wygląda twój typowy dzień?

Na co dzień pracuję właśnie w szkole. Akurat jestem w trakcie zmiany miejsca pracy. W Trondheim pracowałam jako nauczyciel pomocniczy dla polskich dzieci, tzw. nauczyciel języka matczynego. Po przeprowadzce na Lofoty zostałam wychowawcą klasy drugiej i pedagogiem specjalnym w gimnazjum z pedagogiką Montessori. Moim nowym miejscem pracy będzie centrum nauczania dla dorosłych uchodźców i imigrantów z prawem do bezpłatnego nauczania. Wydaje mi się, że praca z dorosłymi będzie bardzo ciekawa, już nie mogę doczekać się zderzenia kultur i języków. W końcu sama jestem imigrantką i przeszłam ścieżkę od "nic nie rozumiem" do płynnego posługiwania się językiem.

Zobacz wideo Dziecko dziedziczy długi i co dalej? Adwokat: Jest prawnie chronione

Czy w norweskim systemie edukacji coś szczególnie cię zaskoczyło?

W Norwegii kładzie się duży nacisk na życie w społeczeństwie, pracę w grupie i naukę współpracy i szacunku. W początkowych klasach oprócz nauki przedmiotów ważne miejsce zajmuje zwykłe polubienie szkoły. Uczniowie powinni czuć się w niej dobrze, bezpiecznie i mieć zawsze kogoś do zabawy.

A co zmieniła nowa reforma?

M.in. wprowadziła tverfaglighet, czyli przedstawianie jednego tematu na różnych przedmiotach. Na przykład jeśli na biologii tematem głównym jest ONZ i jego główne cele zrównoważonego rozwoju, wiadomości na ten temat wplatane są w język norweski, historię i nawet matematykę. To przybliża uczniom temat i pomaga go im dokładniej zrozumieć i przyswoić. Imponuje mi, że mimo braku ocen w klasach 1-7 dzieci nadal chcą się uczyć i wykonują prace domowe. Zaangażowanie wielu nauczycieli w pomoc uczniom, gdy dopada ich jesienna chandra, spadek motywacji czy depresja, jest naprawdę godne pochwały. W norweskiej szkole na lekcjach rozmawia się o depresji i innych problemach psychicznych, walce z presją pięknego ciała pokazywanego w mediach społecznościowych. Także o seksie i antykoncepcji.

W polskich szkołach dzieci raczej tego nie doświadczą. Uważasz zatem, że norweski system jest lepszy?

Nie. Każdy ma swoje mocniejsze i słabsze strony. Polski system przepełniony jest teorią, materiałem i wiedzą, tą bardziej lub mniej potrzebną. W norweskiej szkole brakuje mi znowu tego nacisku na zdobywanie wiedzy...

Jak często bywacie w Polsce?

Gdy dzieci było mniej i były młodsze, odwiedzaliśmy Polskę częściej, czyli dwa-trzy razy w roku. Szybko zorientowaliśmy się, że trójka małych dzieci to dla dwójki dorosłych zbyt duże wyzwanie na tygodniowy wypad zimą (liczba puchowych kurtek, wielkich zimowych butów, upał w samolocie i śliskie drogi niszczyły piękny obraz urlopu). W tym momencie naszego życia udaje nam się być w Polsce raz w roku, ale za to spędzamy długie i ciepłe wakacje na Podlasiu.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.