"Przeżyłam koszmar podczas adaptacji. W szatni płakałyśmy obydwie, ja i córka"

Mówią, że do trzech razy sztuka. W naszej historii z placówką przedszkolną wykorzystałyśmy dwa strzały. Pierwszy okazał się koszmarem i zakończył depresją. Drugi, na szczęście był więcej niż złoty.

Kilka dni temu pojechałam po córkę do obecnego przedszkola. Po raz kolejny usłyszałam: Mamo, dasz mi jeszcze kilka minut? - zawsze daję, a w moim sercu rozlewa się ciepło. Oto moja córka, rok starsza, w zupełnie innym miejscu, w zaufaniu, zaopiekowana, bezpieczna, radosna.

Nie zawsze tak było. Ponad rok temu, w kwietniu 2021 przeżyłyśmy koszmar związany z adaptacją i moim powrotem do pracy. Placówka była oddalona kilka minut od nas, to przeważyło o naszej decyzji. Sąsiedzi mówili, że jest ok, byli zachwyceni! Mimo wszystko, od samego początku czułam, że to nie jest miejsce dla mojej córki.

Ilu błędów mogłybyśmy uniknąć, gdybyśmy częściej słuchały naszej matczynej intuicji?

Zawiniło wszystko

Adaptacja trwała trzy dni i trudno właściwie było nazwać proces adaptacją. Mogłam przyjść z córką tylko w godzinach popołudniowych, kiedy już nie było innych dzieci, poznałam jedną z pedagożek i dyrektorkę. Tylko w pierwszym tygodniu odebrałam córkę z rąk kilku innych, nieznajomych kobiet.

Podczas rozmowy dyrektorka miała rozbiegany wzrok, mówiła o wszystkim, poza odpowiedzią na moje pytania. A ja nie chciałam naciskać, myślałam: Chyba jakoś się ułoży - nie ułożyło się. Od początku zawiniło wszystko: od braku komunikacji i zaufania do kadry, przez szereg dodatkowych czynników.

Zdjęcie poglądowe.Zdjęcie poglądowe. Fot. Unsplash.com

Nie wiedziałam, kto zajmuje się moją jedyną, ukochaną córką. Dopiero po dwóch tygodniach, po mojej bezpośredniej prośbie poznałam "ciocię" z grupy córki. Dwa tygodnie później usłyszałam, że ciocia dała jej klapsa w pupę. Jakaś część mnie w tamtej chwili umarła. Gotowałam się, ale starałam się rozwiązać sprawę bezpiecznie dla obu stron. Zapytałam wprost, usłyszałam, że ona nigdy, że przecież by nie uderzyła dziecka.

Nic więcej nie miałam, żadnych dowodów, na szali było tylko moje zaufanie: do własnego dziecka lub do obcej kobiety, którą poznałam kilkanaście dni wcześniej. Córka zaczęła się moczyć w nocy, przytulać częściej do piersi, z której zrezygnowałyśmy przed trzecimi urodzinami. Po pierwszym tygodniu rano zaczęły się mdłości, brak apetytu. Płakała i błagała, by nie iść. Pozwalałam jej zostać, wiedziałam, po prostu czułam, że nie dam rady wypchnąć jej do tego miejsca wbrew jej woli.

Niezależnie od tego, jak krótko była w przedszkolu, a odbierałam ją przez pierwszy miesiąc po czterech godzinach, miała oczy pełne łez. W małej, ciasnej, dusznej szatni przedszkola siedziałyśmy tak wtulone i płakałyśmy obydwie. Ona i ja. To był moment, w którym powiedziałam sobie: dość. Nie skrzywdzę jej w ten sposób.

Z perspektywy czasu trudno mi ocenić, która z nas cierpiała bardziej, myślę, że to było obopólne doświadczenie, rezonowałyśmy tym samym. Rozczarowaniem, żalem, smutkiem. To nie mogło się udać, nie w miejscu, w którym brakowało systemu wsparcia i mądrości.

Córka wracała brudna, głodna, smutna. Nikt z własnej woli nigdy nie rozpoczął ze mną dialogu. Pod koniec, kiedy już wiedziałam, że tam nie wrócimy, zadzwoniła do mnie dyrektorka. Obawiała się, że nie uregulujemy opłaty. Zapłaciliśmy z nawiązką. Wydaliśmy kilka tysięcy złotych na jedno z najgorszych doświadczeń w naszym życiu.

Zobacz wideo

Utopia, która istnieje

Po roku, epizodach depresyjnych, powrocie do stabilizacji, wybrałam placówkę, która od początku byłaby moim pierwszym wyborem. Niezwykłe, wspaniałe miejsce, które prowadzi rodzina. Ona, świadoma, mądra, dyrektorka, jej partner, dwie córki w grupach przedszkolnych i czuwający nad wszystkim dziadkowie dziewczynek.

Kadra, podejście, system wsparcia, proces adaptacji, konsultacje psychologiczne, zajęcia, estetyka, mogłabym wymieniać w nieskończoność, za co kocham to miejsce. Zajmuje szczególne miejsce w moim sercu, bo stworzyło drugi dom dla mojej córki. Nie wychodzi po czterech godzinach, obydwoje z mężem pracujemy na pełen etat. Niemalże codziennie prosi nas o jeszcze chwilę, śmieje się tak, że jej perlisty śmiech słyszę z parkingu. Nie ma dla mnie niczego bardziej wartościowego. I bardzo żałuję, że uśpiłam swoją intuicję rok temu.

Więcej o:
Copyright © Agora SA