Więcej tematów związanych z życiem rodzinnym na stronie Gazeta.pl
Nie było takiego konkretnego momentu, ale zaaklimatyzowanie się tu na dobre zajęło mi kilka lat. Kiedyś mama powiedziała mi, że gdy spałam, to mówiłam przez sen po angielsku. To podobno wyznacznik tego, w jakim języku się myśli, jak się człowiek odnajduje w konkretnym miejscu w świecie.
Wszystko przez serial "Dynastia" (śmiech). Poza tym "Moda na sukces" i "Dallas". Serio. Gdy go przed laty oglądałam, coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że chcę zamieszkać w USA. Nie miałam tu nikogo, u kogo mogłabym się zatrzymać i rozejrzeć, więc znalazłam pracę jako opiekunka do dzieci u amerykańskiej rodziny i przyleciałam do Chicago.
Tak, założyłam tu rodzinę. Na jednej z imprez, na którą trafiłam nieco przypadkiem z koleżanką, poznałam Jamesa. On urodził się w Nigerii, ale w USA mieszka już niemal 30 lat. Tworzymy wesołą rodzinę multi-kulti, chociaż na początku nie było łatwo...
Nie mieliśmy tu rodzin, znajomych, do wszystkiego musieliśmy dojść sami. Nawet takie proste rzeczy, jak kupno samochodu czy wynajem mieszkania, były dla nas sporym wyzwaniem i nowym doświadczeniem. Dziś oboje mamy dobre prace - James jest managerem w firmie marketingowej, a ja od lat pracuję w banku na stanowisku managera zarządzania kontami. Niczego nam nie brakuje, nie mamy na co narzekać.
Dawniej przylatywaliśmy co kilka lat, ale teraz staramy się być co roku.
Tak, dzieci mówią w miarę płynnie po polsku. Starsi - David i Kuba skończyli osiem klas polskiej wieczorowej szkoły podstawowej. Rozumieją, mówią i piszą po polsku. Najtrudniej jest z najmłodszym, czteroletnim Pawełkiem, bo on, mimo że wszystko rozumie, nie chce mówić po polsku, chociaż po ostatnich wakacjach trochę się przekonał do tego języka. James też trochę już rozumie, czasem coś odpowie, ale raczej takimi pojedynczymi słowami jak dziękuję, czy przepraszam.
W każdej ciąży pracowałam praktycznie do samego końca. Gdy na świat miało przyjść nasze pierwsze dziecko, któregoś dnia w czasie przerwy na lunch poczułam skurcze, więc pojechałam do szpitala. Sama. To było 2 stycznia, a Davidek urodził się 3 stycznia. W USA nie ma czegoś takiego, jak oficjalny urlop macierzyński. Tu przepisy są takie, że kobieta ma prawo wziąć 12 tygodni urlopu po urodzeniu dziecka, ale nie musi on być płatny. Jeżeli jednak pracodawca zatrudnia poniżej 50 pracowników, może nie dać kobiecie nawet tygodnia urlopu, bo te przepisy go nie obowiązują. W praktyce wygląda to tak, że często pracodawcy idą na rękę i dogadują się z pracownicami.
Raczej na luzie, po partnersku. Dużo dzieciom się tu tłumaczy, porównuje niektóre sytuacje, zachęca do wyciągania wniosków. Amerykanie raczej nie krzyczą na dzieci. Nie są też nadopiekuńczy. Dają pociechom możliwość wyrażania się i rozwoju. Mówię o większości, bo oczywiście są i tacy, którzy ciągle latają za dziećmi. Jak wszędzie.
Chcesz spytać o to, czy spotykamy się z jakimiś przejawami rasizmu? (śmiech).
Wiele razy zdarzały mi się zabawne sytuacje w związku z ich kolorem skóry. A w zasadzie moim. Panie w szkole często myślą, że jestem ich opiekunką. Kiedyś, kiedy David był mały i zobaczył czy się opalam, to spytał, czy robię to po to, żeby być taka ciemna jak on i tata (śmiech). Kiedy przylatujemy do Polski na wakacje, w większości spotykamy się z uprzejmym przyjęciem ze strony moich rodaków. Polska pod tym względem bardzo poszła do przodu w ostatnich latach. Chociaż myślę, że gdybyśmy mieszkali tu na stałe, to mogłoby być inaczej.
Po tylu latach w Stanach do wszystkiego się już przyzwyczaiłam, ale pamiętam, że gdy tu przyleciałam, zaskoczyło mnie, że ludzie przychodzą na imprezy z własnymi trunkami. Przynoszą to, co lubią, a nawet, gdy zostanie coś na dnie butelki, niektórzy zabierają potem ze sobą do domu. Podobnie jest z przekąskami. Pamiętam, jak kiedyś znajoma przyniosła do nas na imprezę duże soczyste winogrona. Miałam na nie wielką ochotę, ale byłam tak objedzona, że nie mogłam już nic w siebie wcisnąć. Pomyślałam, że zjem potem. Nie miałam okazji, bo gdy ta znajoma wychodziła, zabrała winogrona ze sobą. Wiedziałam, że może tak zrobić, ale kompletnie o tym zapomniałam (śmiech).
Jestem Polką i czuję się nią, chociaż Ameryka to mój dom i tak już raczej zostanie.
Mówią "nigdy nie mów nigdy", więc, mimo że nie mam takich planów, to nie wiem, co przyniesie przyszłość. Jeśli dostałabym pracę w jakiejś polsko-amerykańskiej firmie, która wymagałaby częstych lotów do Polski, to byłoby wspaniale.