Polska mama z Japonii: Tu kobiety często rezygnują z pracy, gdy rodzą dzieci

Nati jest mamą trzech dziewczynek: sześcioletniej Zosi, czteroletniej Ani i dwuletniej Mai. Wszystkie urodziły się na Okinawie, wyspie, która jest japońską prefekturą. Wraz z mężem Hiro Nati powoli spełnia swoje marzenie o utrzymywaniu się z uprawy kurkumy, bananów i japońskiej odmiany limonek.

Więcej tematów związanych z rodzicielstwem na stronie Gazeta.pl

Ewa Rąbek: Ile czasu mieszkasz w Japonii? 

To już dziewiąty rok. 

Zgaduję, że trafiłaś tam przypadkiem?  

Dokładnie tak (śmiech). Zanim jednak trafiłam na Okinawę, mieszkałam w Seulu, gdzie uczyłam się języka koreańskiego. Kiedy skończyły mi się pieniądze, zaczęłam szukać pracy. Okazało się, że znajomy koleżanki z Polski szukał polskiej asystentki na Okinawie. Pojechałam tam na roczny kontrakt do malutkiej firmy handlowej. Firma szybko zbankrutowała, ale mniej więcej w tym czasie, w walentynki, poznałam Hiro – mojego męża. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Znalazłam pracę jako nauczycielka języka angielskiego i zostałam w Japonii. 

 

Czym zajmujecie się na co dzień? 

Mój mąż ma firmę konsultingową. Nazywają go government grants master i to prawda – jak nikt zna się na funduszach i programach rządowych. Oprócz tego wspiera firmy, głównie okinawskie, które eksportują produkty na rynek chiński, jego drugim językiem jest chiński. Ja pomagam mu z korespondencją i dokumentacją w języku angielskim. Wspólnie pracujemy też na naszym polu.  

Macie własne pole?  

Tak, docelowo chcemy mieć farmę, z której będziemy się mogli utrzymać. Z tego właśnie powodu przeprowadziliśmy się z mieszkania w bloku w mieście Urasoe na wieś. Teraz mieszkamy na północy, w Nago, dookoła mamy dżunglę, pola i morze. Wcześniej mieliśmy półtorej godziny drogi z domu na pole. Hiro co sobotę tam jeździł, żeby pracować i wszystkiego doglądać. Nie było go cały dzień, a w niedzielę był potwornie zmęczony. Traciliśmy całe weekendy. Postanowiliśmy więc przeprowadzić się bliżej pola. Poza tym, kiedy urodziły się dzieci, pojawiła się u nas też wizja ich bosych stópek na trawie, maluszków brudnych od błota i zwierząt dookoła. Przestrzeni i świeżego powietrza. 

 

Co uprawiacie?  

Głównie kurkumę, ale mamy też kilka bananowców i shiquaiasę. Shiquaiasa to rodzaj limonki.  

Sprzedajecie swoje plony?  

Tak. Banany i shiquaise trafiają na lokalny targ, a kurkumę skupuje nasz partner. Przerabia ją na proszek, sprzedaje w formie tabletek. Wiedziałaś, że z kurkumy, która dobrze działa na wątrobę, Japończycy robią też specjalny napój na kaca?

Działa? 

Tak. Kiedyś sama się o tym przekonałam (śmiech).  

Jednym słowem prowadzicie sielskie, wiejskie życie... 

Można tak powiedzieć, chociaż oczywiście nie brakuje nam problemów. Aktualnie największym jest dom, który wynajmujemy.  

Ukryte usterki? 

W pewnym sensie, ale wiedzieliśmy, na co się decydujemy. W okolicy, w której teraz mieszkamy, nie ma nieruchomości na sprzedaż ani na wynajem. Nic. Ani ruin do remontu, ani bardzo drogich, komfortowych domów. Długo szukaliśmy, w końcu pocztą pantoflową dowiedzieliśmy się o małym domku w stanie, który pozwala na wprowadzenie się. Wynajęliśmy go. To w zasadzie letni domek i ma tylko jeden pokój. 

 

Jak się mieścicie w piątkę? 

Nie jest łatwo (śmiech). Mamy jedną sypialnię, którą oddzieliliśmy od kuchni. Śpimy na dwóch dużych, złączonych ze sobą łóżkach. W zasadzie w Japonii osobne pokoje dla dzieci nie są koniecznością. Rodziny często śpią razem. Nam to bardzo odpowiada. 

Jesteście zadowoleni z przeprowadzki na wieś? 

Tak, chociaż ludzie często pytają, czy nie chcielibyśmy większego domu, lepszych warunków. Ale my nie bardzo mamy wybór. Mamy za to w domu pleśń i karaluchy (śmiech). Wiem, jak to brzmi, ale mimo wszystko jesteśmy bardzo zadowoleni i kochamy nasze nowe życie. Jest wspaniale, dzieci mają raj. Rano wychodzą na dwór, mają dużo miejsca i swobody. Nawet rzeczkę, w której mogą się kąpać. Musimy tylko pilnować, żeby nie zapuszczały się dalej, w miejsca z wysoką trawą, bo boimy się węży. Mamy tu trochę jadowitych.  

Pleśń, karaluchy, węże. To nie za dużo dla matki trójki małych dzieci? 

Nie (śmiech). W Japonii żyje habu – legendarny jadowity wąż, który osiąga nawet dwa metry długości. W naszej okolicy nie widziano go już od 40 lat, ale w telewizji mówili niedawno, że w tym roku jest dużo węży i trzeba uważać. 

Jak się wychowuje dzieci na Okinawie, poza tym, że trzeba je chronić przed wężami? 

Bardzo dobrze (śmiech). Zaskoczyło mnie, że wszyscy mają tu nieskończone pokłady cierpliwości dla dzieci. Panie przedszkolanki to jakieś roboty - cokolwiek się stanie, zawsze są spokojne i miłe. Dzieciom pozwala się też na dużo więcej niż w Polsce. Mieszkańcy Okinawy, mimo że jest to prefektura japońska, niewiele mają jednak wspólnego z chłodnymi i zamkniętymi Japończykami. Okinawiańczycy, szczególnie ci starsi, są bardzo bezpośredni i serdeczni. 

Czy twoje córki znają polski? 

Oczywiście. Rozmawiam z nimi wyłącznie po polsku, mamy też całkiem sporą biblioteczkę książek w tym języku. Zosia mówi najlepiej, podszkoliła się, gdy jakiś czas temu była ze mną w Polsce przez trzy miesiące. Ania była wtedy za mała, żeby z tego skorzystać, a Maja to niestety pandemiczne dziecko i jeszcze tam nie była. 

Urodziłaś wszystkie córki w Japonii, tam też mieszkałaś w czasie ciąży. Czy jako ciężarna mogłaś liczyć na jakieś przywileje? 

Tak i to całkiem sporo. Gdy kobieta zajdzie w ciążę, to po potwierdzeniu tego u lekarza dostaje książeczkę zdrowia matki i dziecka, specjalne naklejki na auto i przywieszkę do torebki, które o tym informują. Może wtedy zaparkować auto na miejscach dla niepełnosprawnych. Wizyty u lekarza są opłacone przez państwo, na początku chodzi się na nie co dwa miesiące, potem co miesiąc, a na końcu co dwa tygodnie, a nawet co tydzień. Za każdym razem można poprosić lekarza o badanie USG.  

Zobacz wideo Przyzwyczajenia, trendy, zalecenia medyczne i dobre rady. Czyli skąd właściwie brać wiedzę o pielęgnacji noworodka?

Czy to prawda, że wiele Japonek wciąż rzuca pracę, gdy zachodzi w ciążę? 

Niestety tak. Chociaż na Okinawie tak się nie dzieje, bo tu kobiety nie mogłyby sobie na to pozwolić, szczególnie że rodziny ogólnie są liczniejsze. Sporo moich znajomych ma troje dzieci, czasem więcej. W Japonii funkcjonuje określenie mata hara, czyli maternity harrassment, oznacza to tyle, co nękanie ciężarnej i dotyczy kobiet, które przez ciążę mają problemy w pracy. Niektóre więc w ogóle rezygnują z kariery zawodowej. 

A jak funkcjonuje japońska opieka okołoporodowa?  

Według mnie jest najwspanialsza na świecie, chociaż nie mam porównania z innymi (śmiech). Najstarszą córkę urodziłam w dużym szpitalu, dwie młodsze w nowszej klinice. W obu placówkach personel był bardzo miły i pomocny, jedzenie doskonałe, nie miałam żadnych problemów. Gdy słyszę o tym, że położne gdzieś tam krzyczą na młode mamy, że np. nie potrafią nakarmić dziecka lub znów zakrwawiły łóżko, to trudno mi to sobie wyobrazić. To byłoby u nas nie do pomyślenia. Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to fakt, że na Okinawie ciężarna nie może zdecydować o tym, jak będzie rodzić. Jest tu chyba tylko jeden szpital umożliwiający porody w wodzie. W pozostałych rodzi się klasycznie - leżąc na plecach. Standardem jest też episiotomia (nacięcie krocza - przyp. red.). 

 

Japonki korzystają ze znieczulenia? 

Rzadko. Ja rodziłam bez znieczulenia trzy razy i bardzo sobie to chwalę. Położna powiedziała mi, że tylko jakieś 10 proc. rodzących na Okinawie korzysta z innego znieczulenia niż tabletki na ból głowy! 

Co potem? 

Po porodzie klasyk - skóra do skóry i karmienie piersią, do którego gorąco zachęca się tu mamy. Tydzień w szpitalu (po cięciu cesarskim dwa) i do domu. Pod warunkiem oczywiście, że zarówno dziecko, jak i mama czują się dobrze. W Japonii kobieta w czasie połogu jest bardzo ważna, dmucha się na nią i chucha. Wiele Japonek na ten czas wraca do rodzinnego domu. Tam przez 2-3 miesiące dziadkowie zajmują się starszymi dziećmi, gotują, piorą, a mama odpoczywa i dochodzi do siebie.  

A co z tatą? 

Niestety nie odgrywa tu znaczącej roli. Mężczyźni nie korzystają z urlopów ojcowskich, bo albo nie mają ich zagwarantowanych w kontraktach, albo po prostu nie chcą mieć problemów w pracy.

Opieka nad maluchami to wyłącznie zadanie kobiet? 

Zasadniczo tak, chociaż nieco zaczyna się już tu zmieniać. Wciąż jednak mama i dziecko są nierozłączni przez pierwszy okres życia. Na ulicach prawie nie widuje się wózków, kobiety noszą dzieci w nosidełkach, ale i tradycyjnych japońskich ombu himo [ombu znaczy nosić na plecach - przyp. red.]. 

Czy to nie czyni Okinawianek nadopiekuńczymi mamami? 

Raczej nie, chociaż i takie się trafiają. Tak jak zresztą wszędzie na świecie. Bardzo podoba mi się zdroworozsądkowe podejście tutejszych rodziców do jakichś drobnych wypadków z udziałem dzieci, gdy na przykład któreś się przewróci. "No nic. Nic się nie stało. Płacze? Trudno, zaraz przestanie". Nikt nie obarcza nikogo winą, a kobiety bardzo się wspierają, nie oceniają, nie krytykują. Dzieci są tu raczej puszczane swobodnie, przez co i one mają sporo swobody. Trzylatek bawi się sam na ulicy? Ok, zwykle jego starszy brat czy siostra jest w pobliżu, a mama co chwilę wygląda przez okno. W Polsce to chyba jest nie do pomyślenia. W Japonii uczy się dzieci, żeby zeszły z drogi, gdy jedzie auto. To w gruncie rzeczy bezpieczniejsze niż nigdy ich nie wypuszczać i potem czekać na wypadek... 

 

A co było dla ciebie największym zaskoczeniem w mentalności Japończyków? 

Ich oporność na zmiany i bezsens dużej części ich pracy. Dotyczy to na przykład wypełniania niezliczonej ilości dokumentów, pisania raportów w różnych sferach życia. Ta papierologia jest tu naprawdę nieskończona. Japończycy słyną z dbałości o szczegóły i sumienności, ale czasem przesadzają. Każdy, kto tu kiedykolwiek pracował, nie raz zadawał sobie pytanie: "Po co ja to właściwie robię? Nie byłoby szybciej jakby...". Ale nie. Nie można. Tu nie idzie się na skróty, nawet jeśli byłoby to najbardziej logiczne rozwiązanie z możliwych. Fakt też jest taki, że ludzie tu głośno nie narzekają, więc pewne czynności mogą być kontynuowane przez lata i nikt nie wie, że innym też się to nie podoba, uważają, że nie ma sensu. Tak po prostu jest i koniec. 

Trudno w to uwierzyć, w końcu Japonia jest bardzo rozwiniętym technologicznie krajem... 

To prawda, ale w życiu codziennym Japończycy bardzo niechętnie korzystają z nowych technologii. W Tokio oczywiście jest inaczej, ale nie na prowincji. Dopiero kilka lat temu upowszechniły się tu karty płatnicze. Gdy przyjechałam tu dziewięć lat temu, to w większości sklepów, nawet w supermarketach, można było płacić tylko gotówką. Działający faks to wciąż niezbędny element wyposażenia każdego biura (śmiech). Wciąż dziwi obcokrajowców, ale powoli zaczyna być wypierany przez skanery. W bankach ciągle używa się stempli zamiast podpisów. Wiele osób wciąż nie korzysta z bankowości elektronicznej, a wprowadzenie dowodów osobistych My Number Card spotkało się z wielką niechęcią Japończyków. Wcześniej niektórzy mieli prawo jazdy lub nie mieli żadnego dokumentu. Mojego iPhone'a z Korei zamieniłam na japoński telefon z klapką. Teraz oczywiście Japonia nadgania, ale na pewno nie żyje w świecie nowoczesnych technologii...  

Często bywacie w Polsce? 

Kiedyś jeździłam tam co roku - zgodnie z planem, gdy pojawiło się pierwsze dziecko. Niestety rzeczywistość szybko nas otrzeźwiła. Bilety samolotowe są drogie, za każde dziecko płaci się pełną cenę. Teraz z trzema dziewczynami moglibyśmy sobie pozwolić na to może raz na 3-4 lata. Na szczęście dzięki pandemii nie musieliśmy jeszcze o tym myśleć.  

Jest coś, za czym szczególnie tęsknisz? Rzecz jasna poza rodziną i przyjaciółmi? 

Za jedzeniem. W Japonii brakuje mi sera, dobrego chleba i ogólnie międzynarodowej kuchni. Zwłaszcza teraz, gdy na wsi nie mam dostępu do sklepów z żywnością inną niż japońska. Wykupiłam sobie nawet internetowy kurs robienia sera. Zobaczymy, czy coś z tego wyjdzie... 

Więcej o: