Więcej tematów związanych z rodzicielstwem na stronie Gazeta.pl
Pierwszy raz poleciałam tam z przyjaciółką w 2010 roku, krótko po zakończeniu wojny domowej (toczyła się w latach 1983-2009 pomiędzy siłami rządowymi reprezentującymi Syngalezów stanowiących etniczną większość a tamilskimi separatystami z organizacji Tygrysy Wyzwolenia Tamilskiego Ilamu, którzy dążyli do utworzenia własnego państwa w północnej i wschodniej części wyspy - przyp red.). Na studiach wygrałyśmy konkurs fotograficzny, w którym nagrodą był bon turystyczny o wartości bodajże 12 tys. zł. To był listopad, więc chcąc go jak najlepiej zrealizować, szukałyśmy dalekiego, egzotycznego i ciepłego miejsca, w którym żadna z nas jeszcze nie była. I padło na Sri Lankę.
Tak, ale było nam mało. Po dwóch tygodniach pobytu czułyśmy niedosyt, więc w kolejnym roku przyleciałyśmy tu znów, tym razem na własną rękę. Wynajęłyśmy dom na wybrzeżu i spędziłyśmy w nim trzy miesiące. Wtedy poznałam swojego obecnego męża.
Szybko zdecydowaliśmy. Mając do wyboru Warszawę lub Aluthgamę, rodzinne miasteczko Dimutha, które leży nad Oceanem Indyjskim, wybraliśmy to drugie. Szczególnie że mi od samego początku bardzo dobrze było w Sri Lance, a dla niego Warszawa jest w porządku, ale maksymalnie na kilkutygodniowy pobyt (śmiech).
Mimo możliwości, jakie daje duże miasto, Dimuthowi przeszkadza zgiełk, hałas, chaos, tłumy na ulicach, tłok w środkach komunikacji miejskiej. Jest przyzwyczajony do otwartych przestrzeni, przyrody. Dużo lepiej niż w stolicy czuje się np. na naszej rodzinnej działce pod Warszawą.
Najbardziej zaskoczyły go grad i fakt, że latem jest widno do późnych godzin wieczornych. Na Sri Lance bez względu na porę roku zmrok zapada zawsze około godziny 18.30. Zszokowały go też... rozkładane łóżka. Gdy pierwszy raz w mieszkaniu moich rodziców, w pokoju przygotowanym dla nas, zobaczył kanapę, bał się, że nie będzie miał na czym spać (śmiech).
Tak. Starsza ma dziewięć lat i ma na imię Kaya. Młodsza, siedmiolatka, to Maya.
Tak. Gdy kończyły trzy lata, szły do prywatnego przedszkola, jako sześciolatki poszły do publicznej lankijskiej szkoły, jednej z trzech w naszej miejscowości.
Tak, mówią i rozumieją wszystko. Teraz pracujemy nad pisaniem i czytaniem, ale z tym jest trochę trudnej. Dla mnie od początku naturalne było zwracanie się do nich w języku polskim. Tak samo robili i robią moi bliscy i goście z Polski, którzy przewijają się przez nasz dom. Od taty nauczyły się syngaleskiego, a że między sobą z Dimuthem rozmawiamy po angielsku, znają też ten trzeci język.
Pracujemy "na swoim", w turystyce. Prowadzimy pokazowy ogród dla turystów, w którym mogą zobaczyć, jak wyglądają, poczuć jak pachną i spróbować jak smakują najpopularniejsze przyprawy świata oraz azjatyckie rośliny lecznicze. Mamy też niewielki sklep z lekami i kosmetykami ajurwedyjskimi. Oprócz tego organizujemy zwiedzanie Sri Lanki, głównie zachodniego i południowo-zachodniego wybrzeża. Czasem jeżdżę z turystami w charakterze tłumacza, pilota i opiekuna. Zajmuję się też domem i naszymi licznymi zwierzętami.
Mamy kilka kur, żeby mieć własne jajka, parkę kaczek i gęsi, bo staw na działce wydawał się nam pusty. Poza tym oswojone sowy, które wykarmiliśmy po tym, jak ścięto drzewo z ich dziuplą. Mamy też kilka żółwi różnych gatunków, kilka akwariów z rybami, króliki i kota. W przeszłości mieliśmy kozę, łaskuna palmowego i osieroconego dzika. Ten ostatni, gdy urósł, trafił do rezerwatu na południu Sri Lanki.
Oczywiście. Uczą się dzięki temu odpowiedzialności, empatii, mają lekcje przyrody w realu. U nas zwierzaków nigdy dość. Zresztą nasi znajomi i mieszkańcy naszej miejscowości wiedzą o naszej hodowli i gdy tylko jakieś zwierzę (dzikie lub domowe) ucierpi, od razu trafia do nas.
Tak. Na standardy tutejszej opieki medycznej złego słowa nie mogę powiedzieć, chociaż wybrałam poród w prywatnej placówce. Zależało mi, żeby mój mąż mógł chodzić ze mną na wizyty kontrolne i być potem przy mnie w szpitalu. Niestety pierwszy poród przebiegał z komplikacjami. Z powodu braku postępu przez prawie dwie doby i coraz gorszych zapisów KTG córki, skończyło się cesarskim cięciem. Za drugim razem, mając w pamięci to doświadczenie, oksytocynę, ból i strach, już nie chciałam nawet próbować rodzić naturalnie. Lekarze przystali na to, biorąc pod uwagę względy medyczne. Położne, które zajmowały się dziewczynkami zaraz po narodzinach, były niezwykle profesjonalne i pomocne, a ja szybko doszłam do formy po obu cesarkach.
Zupełnie inaczej niż w Europie. Powszechne jest odbieranie im podmiotowości. Oczekuje się, że dzieci będą bezwzględnie posłuszne rodzicom, starszym, nauczycielom. Zdanie dziecka niewiele się tu liczy. W moim odczuciu rodzice za mało tu rozmawiają ze swoimi dziećmi, nie tłumaczą im świata, nie zwracają uwagi na inne potrzeby niż pełen brzuch, czyste ubranie, coś do zabawy.
W dużo mniejszym stopniu niż w zachodnim świecie. Szczególnie jeśli chodzi o pierwsze lata życia dzieci. Nie karmią ich, nie przebierają, nie kąpią.
Tak, bardzo silnie kulturowo utrwalone stereotypy. Domeną kobiet ma być zajmowanie się domem i dziećmi, a mężczyzny jedynie zarabianie pieniędzy. Odstępstwa od tej reguły, nawet współcześnie, są bardzo rzadkie. Z drugiej strony tutejsze dzieci bardzo szybko uczą się samodzielności. Wcześnie potrafią sygnalizować potrzeby fizjologiczne, jeść samodzielnie, są sprawniejsze manualnie. Starsze rodzeństwo bardzo pomaga zajmować się młodszym. Poza tym w tradycyjnych domach, w porze posiłków, dzieci nie mogą sobie nałożyć jedzenia i zacząć jeść, dopóki nie zrobi tego pan domu, głowa rodziny. W naszym przypadku to mój teść. Wybiera sobie oczywiście najlepsze kęsy. Moje córki początkowo to dziwiło, bo u nas czy w Polsce to, co najlepsze, daje się dzieciom.
Nad wodą, przeważnie na plaży, czasem nad rzeką, na łódce. Wszyscy bardzo to lubimy i nigdy nam się to nie nudzi. Słońce, sporty wodne, snorkeling, zabawy na falach i w piasku, wędkarstwo... Jest co robić.
Tak często jak to możliwe, minimum raz w roku. Gdy dziewczyny były mniejsze, było łatwiej. Teraz okresy naszych wizyt wyznaczają wakacje szkolne, najbliższe w sierpniu.
Tak, bardzo. Kilka tygodni temu rząd ogłosił bankructwo kraju. Nie ma rezerw walutowych na finansowanie importu paliw, gazu, niektórych produktów spożywczych. Ponieważ blisko połowa elektrowni w Sri Lance produkuje prąd z oleju napędowego, na kilka godzin dziennie jest wyłączany, aby oszczędzić. Harmonogram tych przerw udostępniany jest z dnia na dzień w Internecie. Teraz to 3-4 godziny w ciągu doby, ale w najgorszym okresie bywało i 10 godzin bez elektryczności. Można się przyzwyczaić, choć brak wiatraka, rozmrażająca się lodówka, brak możliwości naładowania telefonu są uciążliwe. Na wieczór mamy zawsze gotowe świeczki, lampki na baterie itp.
Gdy nie ma prądu, wieczorami czasem oglądamy ściągnięte zawczasu filmy, zdarza nam się czytać przy świetle świec, grać w karty, w popularną azjatycką grę carrom. Dziewczyny czasem coś tam sobie rysują, ale też siłą rzeczy chodzimy wcześniej spać i dzięki temu wcześniej też wstajemy.
Boję się, że tak jak podczas pandemii, nie będzie turystów, tym samym znów przestaniemy zarabiać. Martwi mnie też, że córki tracą możliwość chodzenia do szkoły, spotkań z rówieśnikami, podróży.
Nie. Mam nadzieję, że gorzej już tu nie będzie. W Polsce nie mielibyśmy możliwości życia na takim poziomie, na jakim żyjemy tutaj. W dobie kryzysu, z dnia na dzień, metodą małych kroków staramy się przezwyciężać trudności. W grę wchodzi jedynie jakiś dłuższy pobyt u rodziców, gdyby było już bardzo źle. Z drugiej strony śledzę na bieżąco sytuację w Polsce i wiem, że tam też wcale nie jest teraz różowo. Niemniej gdyby było trzeba, mamy gdzie lecieć i ta myśl jest w tym wszystkim bardzo pokrzepiająca.
Tak, odwiedzają nas członkowie rodziny i moi dawni znajomi z czasów szkoły, studiów, pracy. Mamy spory dom, więc mają się gdzie zatrzymać. Karmimy ich lokalnymi przysmakami, staramy się, żeby ich pobyt u nas był niezapomniany. Takie wizyty są zawsze bardzo wyczekiwane, bo to przyjemna odskocznia od codzienności, ale i dostawa polskich produktów, których tutaj brakuje.
Za kwaśnym smakiem - ogórkami kiszonymi, kapustą, śledziami, ale i owocami leśnymi... Bardzo smakuje mi lankijskie jedzenie, m.in. zupa z tutejszych ziół - kole kenda, curry z dyni, z ananasa, pol sambol, czyli świeże wiórki kokosowe przyprawione na ostro, ale brak mi jednak polskich smaków...