"Przedszkola nie spełniały moich wymagań. Teraz za spokój płacę dwa tysiące złotych"

Moja droga w macierzyństwie jest niezwykła. Dwojako, niezwykle zachwycająca i niezwykle trudna. Etap, w którym moje dziecko miało iść "w świat" był szczególny. Przeciętna placówka przedszkolna, która zawiodła na każdym obszarze, sprawiła że był szczególnie ciężki.

Kiedy po trzech latach absolutnej bliskości, bezwzględnego poświęcania sobie czasu, tulenia do piersi, moje dziecko przekroczyło próg pierwszej przedszkolnej placówki, było ciężko. Miała wtedy trzy lata, niespełna miesiąc wcześniej zakończyłyśmy proces karmienia piersią. Czułam niedosyt, a ten stan był źródłem wielu późniejszych wydarzeń. Łącznie z nieudaną adaptacją i moim odejściem z pracy, którą naprawdę ceniłam.

Niezwykle trudne początki

Mój niedosyt i nieumiejętność wyprowadzenia córki w nowy etap sprawiły, że zawróciłyśmy z tej drogi. Były to czynniki główne naszych decyzji, jednak obok nich pojawił się nie mniej istotny. Placówka przedszkolna, wybrana przez nas, nie spełniała żadnych z moich wymogów opieki nad moim ukochanym dzieckiem.

W przedszkolu panował chaos, codziennie odbierałam córkę z innych, nieznanych mi rąk. Adaptacji właściwie nie było żadnej, ja nie mogłam poznać miejsca, w którym zostawię dziecko, a ona nie miała okazji pobyć w nim ze mną. Potem było już tylko gorzej. Dzieci wciąż łączone w za duże grupy spędzały czas stłoczone w za ciasnych salach, a plac zabaw na który wychodziły od czasu do czasu był wielkości balkonu w przeciętnym bloku mieszkalnym.

Informację o mniejszych lub większych trudnościach mojej córki musiałam wyciągać, powoli i bez rezultatów. Tymczasem ona wchodziła pod stół przytłoczona ilością dzieci i bodźców i tam płakała. Nie było mowy o konsultacjach psychologicznych, o nawiązaniu relacji rodzic - opiekun. Relacji fundamentalnej, w podróży jaką jest wejście dziecka w nowy nieznany mu dotąd świat.

Dobro dziecka ma swoją cenę?

Rok później zaczęłam nową pracę. Marysia jest w przedszkolu, kiedy piszę ten tekst. Oddycham spokojnie, bo czuję całą sobą, że jest naprawdę otoczona opieką. Mój spokój ma swoją cenę. Wysoką cenę dwóch tysięcy czesnego miesięcznie. 

Powstaję więc pytanie, jak dużo jesteśmy w stanie zapłacić za cenę naszego spokoju i dobrobytu naszych dzieci? Czy w ogóle musimy płacić? A jeśli tak, to dlaczego tak wygląda opieka w placówkach w naszym kraju?

Utopia 

Marzy mi się świat, w którym dzieci będą traktowane z pełnym szacunkiem, taki, w którym w placówkach normą, a nie luksusem będzie dobro dziecka na pierwszym miejscu. Świat, w którym kwota czesnego nie będzie determinowała jakości opieki, relacji z dzieckiem, wyżywienia, a także, co bardzo ważne, relacji z rodzicem.

Marzy mi się, żeby w każdej placówce pracowały osoby wykwalifikowane, niemierzone przede wszystkim w stopniach naukowych, ale w czułości i cierpliwości. Dwóch przymiotach, które w pracy z dziećmi wydają się być niezbędne. Czułość, cierpliwość, otwartość, szacunek.

Za realizację swojej wizji w Polsce muszę zapłacić, niemałą kwotę. Za wizję, w której moje dziecko jest traktowane z godnością i ma zapewnione najlepsze możliwe warunki do bezpiecznego i pełnego rozwoju.

Ile czasu w przeciętnej polskiej placówce przedszkolnej dzieci spędzają na świeżym powietrzu? Jakiej jakości jest sprzęt na tymże? Co dzieci jedzą, kiedy wychowują się w rodzinach wegańskich? W naszym przypadku to były głównie ziemniaki. Trzy miesiące proszenia o wegetariańskie zamienniki nie przynosiły żadnych efektów.

Kompetencje nauczycielek, otwartość dyrekcji, utrzymanie czystości w placówce. To wszystko co powinno być normą, wciąż jest traktowane jak fanaberia rodzica.

Mój spokój ma określoną cenę, zapłaciłabym więcej, jeśli to pozwoli mojemu dziecku na lepsze życie. Wciąż jednak z tyłu głowy pozostaje pytanie: dlaczego komfort dziecka w przedszkolu ma być luksusem?

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.