Więcej wiadomości na temat życia rodzinnego znajdziesz na Gazeta.pl.
Martyna, mama czworga dzieci: Tak, zawsze chcieliśmy mieć kilkoro dzieci. Nie spodziewaliśmy się tylko, że to nastąpi tak szybko i w takiej konfiguracji. Nie przewidywaliśmy, że urodzę trojaczki. Zawsze wyobrażaliśmy sobie dziecko za dzieckiem w odstępie np. dwuletnim. Najpierw urodził się syn. W ciążę z dziewczynkami zaszłam, jak miał dziewięć miesięcy. Kiedy się urodziły, miał niecałe półtora roku. Różnica jest bardzo mała.
Zaskoczenie było ogromne. Tymbardziej, że to była ciąża naturalna. Trzy czwarte ciąż wielorakich to efekt, zabiegów in vitro. W naszych rodzinach nie było nawet bliźniaków. O tym, że prawdopodobnie będą trojaczki, dowiedzieliśmy się na pierwszym USG. To było w szóstym tygodniu ciąży. Usłyszeliśmy trzy bijące serduszka. Ogromnie się bałam, a mąż się śmiał, bo zawsze powtarzał, że będzie miał trojaczki.
Ciążę mnogie są ciążami bardzo wysokiego ryzyka. Zdarza się, że nie udaje się ich doprowadzić do końca. Często zostaje dwoje bądź jedno dziecko. U nas ryzyko było największe - dziewczynki były jednojajowe, ale na szczęście każda z nich miała swój domek, czyli owodnię. Natomiast były jednocześnie jednokosmówkowe, więc rozwijały wszystkie tylko z jednego łożyska. Taki rodzaj ciąż trojaczych uznawany jest za najrzadziej występujący.
Większość ciąży przeleżałam. Ponieważ syn zaczynał chodzić, w rodzinie powstał grafik opieki nad nim. Żebym nie dźwigała i jak najwięcej odpoczywała. Można śmiało stwierdzić, że cała rodzina walczyła o każdy tydzień. Każdą ciążę trojaczą rozwiązuje się przez cesarskie cięcie. Moje było zaplanowane między 32 a 33 tygodniem ciąży. Niestety finalnie odbyło się w 31. tygodniu. Dziewczynkom groziła zamartwica ciążowa.
Łożysko przestało być wydajne i przestały rosnąć w brzuchu. Podczas operacji okazało się, że to był ostatni moment na cesarkę. Jedna ściana macicy była już tak cienka, że groziło jej pęknięcie. Ponieważ jedna z dziewczynek leżała przy tej ścianie, była niedotleniona okołoporodowo. W pierwszej minucie życia otrzymała tylko jeden punkt w skali Apgar. Finalnie dobiła do ośmiu. Dwie pozostałe urodziły się w lepszym stanie. Otrzymały osiem i dziewięć punktów. Urodziły się jako skrajne wcześniaki z wagami 1480, 1150 oraz 1200 gram. Zaskakująco szybko dochodziły do siebie. Nawet lekarze byli zdziwieni. Po 40 dniach w szpitalu wyszły do domu.
Dziewczynki urodziły się rano, a ja mogłam je zobaczyć późnym wieczorem, kiedy przechodziłam z sali pooperacyjnej na oddział położniczy. Tego widoku bałam się najbardziej. Każda w swoim inkubatorze. Podłączone do wielu kabli. Dostawały dożylnie leki. Założono im sondy dożołądkowe i tak je karmiono, bo takie maluszki nie mają jeszcze wyrobionego odruchu ssania. Dwie z dziewczynek miały poprowadzone rurki z tlenem, jedna była zaintubowana. Niestety nie podjęła samodzielnego oddychania.
Cała ta aparatura w połączeniu z ich drobnymi rozmiarami przyprawiała o ciarki. Nie mogłam ich dotknąć, a to dla matki po porodzie chyba jedno z najgorszych doświadczeń. Niby wiesz, że to są twoje dzieci, ale nie możesz z nimi nawiązać żadnej bezpośredniej relacji. Jednocześnie miałam poczucie, że znajdują się pod opieką najlepszych specjalistów. Każdą z dziewczynek odbierał odrębny zespół złożony z lekarzy neonatologów i położnych. Przez cały czas znajdowały się pod czujnym okiem fachowego personelu i aparatury, która sygnalizowała najmniejsze odchylenia od normy. Lęk był ogromny, o to czy dadzą radę. Ale wcześniaki, to waleczne dzieci.
Nie widać cech wcześniactwa. Od szóstego miesiąca na dobre odetchnęliśmy z ulgą i pożegnaliśmy większość poradni specjalistycznych. Rozwijają się adekwatnie do swojego wieku. Obecnie są na etapie siadania i aktywnego raczkowania.
Jestem przeogromnie zmęczona, ale szczęśliwa. Zawsze marzyłam o córce, a mam trzy. I księciunia, starszego syna. Mam nadzieję, że będzie dawał siostrom w przyszłości dobry przykład. Opieka nad nimi kosztuje nas ogrom pracy. Mąż, ze względu na swój zawód, wyrabia co miesiąc 350 godzin. Pomaga przy dzieciach, ile może i jak tylko jest w domu. Dziadkowie są aktywni zawodowo, ale wspierają mnie popołudniami po pracy. Moją drugą parą rąk jest moja mama. Teściowa jak nie może wpaść w tygodniu na spacer ze starszakiem, ratuje nas zapasem słoiczków obiadowych.
Czasem jestem już tak zmęczona, że zasypiam na siedząco. Mimo nastawianych codziennie dwóch pralek prania, dwugodzinnego prasowania, odkurzania, nastawiania dwóch zmywarek, wieczorem w domu panuje kompletny chaos. Kiedy około 20:00 w końcu nastaje błoga cisza, nikt nie ma siły podnieść się z fotela czy kanapy. A przecież do tego wszystkiego dochodzi codzienna pielęgnacja trzech dziewięciokilogramowych niemowlaków i 14-kilogramowego dwulatka. Czworo dzieci w pampersach. Samych zmian pieluch w ciągu dnia jest średnio 25 do 30! Dziewczynki jedzą jeszcze część posiłków z butelki, każda z osobna. Na raz udaje mi się im podać zupę i deser. Do tego karmienie starszaka, a w ciągu dnia siedzę z maluchami sama.
Do wyjścia na spacer potrzebne są dwie osoby, bo trzeba pchać dwa wózki. Wózek dziewczynek w wersji spacerowej waży prawie 30 kg!
Ostatnio złożenie wózków, ubranie siebie i całej "szarańczy" zajęło nam pół godziny. Spacer trwał 17 minut, bo było za zimno. To jest naprawdę niezły fitness. Każdego dnia jestem z siebie dumna, że przetrwaliśmy. Że jako mama znów dałam sobie radę. Że dzieci są najedzone, czyste, były na spacerze. Że spędziliśmy ze sobą miły czas. Ale czasem mam też poczucie niesprawiedliwości i niedocenienia.
Ogromnie narasta we mnie frustracja, kiedy słyszę jak "rząd wspiera rodziny", bo wiem, jak jest w rzeczywistości. Za namową personelu szpitala, w którym urodziły się dziewczynki, szukaliśmy pomocy w gminie i w mieście. Zależało nam tylko na kimś, kto wesprze nas dodatkową parą rąk. Miasto się nie odezwało. Z gminy wprost usłyszałam, że trojaczki nie są medialne i pieniędzy na takie cele nie mają - co innego, gdyby to były czworaczki. Bardzo to smutne. Teraz dzięki ogromnemu wsparciu naszych rodzin dajemy radę, ale jak długo? Dziewczynki lada chwila zaczną stawiać pierwsze kroki. Tego momentu obawiam się najbardziej.
Tego nie wiem. Wprost, w słuchawce od radnego gminy usłyszałam, że konsultował moje zapytanie z burmistrzem. Powiedział, że nie posiadają możliwości na uruchomienie dodatkowych funduszy na wsparcie dla nas. Stwierdził, że trojaczki się czasami zdarzają, natomiast czworaczki nie. Prosto z mostu powiedział, że czworaczki są bardziej medialne i można byłoby przy czworaczkach coś uzyskać. Nie dopytywałam, co miał na myśli. Poczułam się, jakbym dostała w twarz.
Trochę na pewno pomagają, ale nie jestem zwolenniczką 500 plus. Każdy rodzic wie, ile kosztuje wyprawka, wykarmienie oraz codzienna pielęgnacja jednego dziecka. To nie są małe pieniądze. Szczególnie że chcemy jak najlepiej dla swoich dzieci i na pewnych rzeczach zaoszczędzić po prostu nie można. Nie można odmówić dziecku szybszej konsultacji u lekarza specjalisty w prywatnym gabinecie czy mleka modyfikowanego z wyższej półki, bo np. ma alergię pokarmową.
Dziewczynki miesięcznie zjadają 16 opakowań mleka modyfikowanego. To około 800 zł. Do tego dochodzi miesięczny zapas pieluch i środków pielęgnacyjnych i już mamy 1400 zł. Do tego trzeba doliczyć oczywiście całe jedzenie i leki, jeśli dzieci w danym miesiącu chorują. Dziewczynki po wyjściu ze szpitala miały ciężką anemię. Jednorazowo w aptece zostawiłam ponad 500 zł. A trzeba też co i rusz wymienić garderobę, bo dzieciaki szybko rosną. Choć to staram się robić po najtańszej możliwej linii: szukając promocji, wyprzedaży, kupując z drugiej ręki. Ogromny wkład mają nasze rodziny i bliscy, którzy nas cały czas wspierają. Tych wydatków jest mnóstwo.
Na każdym etapie dziecka dochodzi coś innego. Na pewno bez świadczeń byłoby trudniej, ale jestem zdania, że dawanie bezpośrednie pieniędzy nie jest dobrym rozwiązaniem. Nie każdy przeznaczy je na dzieci. Lepszą drogą byłoby np. zniesienie vatu na artykuły dziecięce, darmowe leki i środki do pielęgnacji dla dzieci. Oprócz kosztów finansowych drugim niesamowicie ważnym elementem codziennego funkcjonowania jest ochrona zdrowia dzieci na poziomie wielospecjalistycznym. Jak wiemy, na wizytę u specjalisty można czekać miesiącami.
Tak. Jestem okropnie zmęczona psychicznie. Czasami mam dni, że kompletnie sobie nie radzę i po prostu płaczę z dziećmi, bo gdzieś te emocje muszę wylać. Zapytałam inne mamy na forum wieloraczkowym, czy tylko ja jestem takim 'mięczakiem'. Odezwało się mnóstwo kobiet. W bardzo podobnych sytuacjach jak moja. Pisały, że siedzą z czwórką czy piątką dzieci same w domu. Że też nie radziły bądź wciąż nie radzą sobie psychicznie z tym wszystkim. Opieka nad jednym dzieckiem też może być męcząca np. gdy dziecko ma kolki i płacze, albo wychodzą mu zęby. A kiedy to samo dzieje się trójce? Kiedy próbują wstawać, chodzić, frustrują się i złoszczą, bo upadają? Tłuką o siebie nawzajem? Dochodzi do tego starsze dziecko, które walczy o uwagę. Myślałam, że wyolbrzymiam, że za bardzo się nakręcam, ale nie tylko ja się tak czuję. Po rozmowach z innymi mamami rozważam skorzystanie z pomocy psychiatry bądź psychoterapeuty. Chce dać dzieciom jak najwięcej siebie, ale nie kosztem siebie.
Mam wrażenie, że cały czas jesteśmy postrzegani jako "dziecioroby". Przecież mamy pieniądze, to na co narzekamy. A no na to, że te pieniądze nie rozwiązują problemu. Potrzebna jest pomoc wielopłaszczyznowa. Wsparcie czasami specjalistów. Czy po prostu ktoś, kto pomoże wyjść na zwykły codzienny spacer. Wiadomo, że pieniądze są potrzebne, bo idą na jedzenie, higienę i inne bieżące potrzeby. Zaraz pojawią się głosy, że kiedyś nie było tych pieniędzy i ludzie sobie radzili. Ale też śmiertelność, chorowitość czy po prostu status rodzin był inny. Teraz wiele rzeczy poszło do przodu. Rodziny wielodzietne chcą swoim dzieciom dać, co najlepsze od zdrowia poprzez edukację. Tylko np. dodatkowe szczepienie ochronne przeciw meningokokom, które nie jest refundowane, kosztuje około 350-400 zł za jedną dawkę. Trzeba podać trzy. Razy trójka lub czwórka dzieci. Większe miasta mają punkty programowe, gdzie można 'załapać się na szczepienie za darmo". Ale nie każdy ma taką możliwość. A każdy rodzic chce chronić swoje dziecko niezależnie czy jest pierworodnym synem, czy szóstą córką.
Mam wrażenie system pomocy rodzinom wielodzietnym czy rodzinom osób niepełnosprawnych po prostu leży. Chciałabym, żeby znalazł się w końcu ktoś rozsądny. Spotkał się, porozmawiał i zrozumiał problem. A nie powiedział: damy wam kasę i nic więcej nie możemy. Większość znajomych, którzy nas spotykają, bądź naszych rodziców pyta: "Ale to macie jakąś pomoc, prawda?". Nie, nie mamy. Radzimy sobie sami.