Mój mąż dostał tutaj propozycję pracy w branży IT. Firma opłacała nam przelot, koszty wizy. Nie mieliśmy cienia wątpliwości, że to niesamowita okazja. Wiele osób chciałoby mieszkać w Australii, nie każdemu się to udaje ze względu na ograniczenia wizowe. Nas Australia sama zaprosiła. Nie mogliśmy więc nie skorzystać. Po dwóch latach w Sydney przeprowadziliśmy się na północ stanu Nowa Południowa Walia (południowo-wschodnia część kraju) i obecnie mieszkamy w małej miejscowości Grafton. Na co dzień mój mąż pracuje jako programista dla australijskiej firmy. Ja zajmuję się prowadzeniem domu i dziećmi w czasie jego pracy, a po godzinach staram się pisać rozprawę doktorską. Jestem na trzecim roku studiów doktoranckich z psychologii.
Na pewno pogoda, klimat i to, jak dużo czasu spędza się tu na zewnątrz. Jest tu infrastruktura, która to umożliwia i ułatwia: publiczne toalety (zadbane, czyste i z papierem), stacje z darmową wodą pitną, prysznice przy plażach. Dużo chodzi się tu boso. Bardzo podobają mi się też lokalne inicjatywy, jak grupy zabaw dla mam i dzieci czy tzw. storytime - zajęcia w bibliotekach dla dzieci. Jeśli chodzi o ludzi, od pierwszych chwil doceniłam ich tolerancję, akceptację, otwartość i pozytywne usposobienie. W sumie przy tak zróżnicowanym kulturowo społeczeństwie, jak Australijczycy, chyba nie da się inaczej. Panuje tu też coś, co pomaga mi przetrwać pandemię - to poczucie wspólnotowości, po angielsku sense of community. Wiele działań w Australii opiera się na odwołaniu do lokalności. I wszystko świetnie działa.
Bolało mnie utracenie kawałka swojej osobowości związanej z językiem, wciąż nie mam takiej łatwości łapania kontekstu, jak bym chciała. Zabawne, ale długo nie mogłam przywyknąć do tego, ze gdy ktoś mnie pyta "How are you?" to wcale nie oznacza, że chce wiedzieć jak się mam, że to element powitania, pozdrowienia. Śmieszy mnie też to, że Australijczycy podają odległości w godzinach, a nie w kilometrach! I że nazywają frytki "chips".
Rodziło mi się lepiej w Australii. Główną różnicą była ochrona krocza. W Polsce byłam dwukrotnie nacięta, choć prosiłam, żeby tego nie robiono. Pośpiech, stres, rady lekarzy i położnych sprawiały, że zgodziłam się dwa razy na nacięcie. Żałowałam okrutnie, bo kwestie związane z tą interwencją zostawiły bliznę nie tylko na tkance, lecz także w głowie. Nie czułam się zaopiekowana. W Australii z kolei przez cały poród nie było ani lekarza (wyłącznie położna), ani pośpiechu. Miałam czas, intymność, byłam traktowana z szacunkiem. A po porodzie, kiedy byłam w kontakcie "skóra do skóry" z dzieckiem, położna przyniosła mi herbatę i jedzenie, bo byłam bardzo głodna.
Kalendarz szczepień nieznacznie różni się od tego w Polsce. Ciekawa kwestia dotycząca szczepień związana jest z przyjmowaniem dzieci do placówek - placówki w większości nie przyjmują dzieci niezaszczepionych. Ponadto rodzice dzieci nieszczepionych nie otrzymują dopłaty finansowej do kosztów przedszkola/żłobka.
Nieszczególnie. W naszej szerokości geograficznej bardziej doskwierają nam mrówki, karaluchy, muchy i... agresywne wiosną ptaki - magpie, czyli sroki. Mityczne pająki czy węże zdarzają się nam z podobną częstotliwością, co spotkania z zaskrońcem w Polsce. Wyobraź sobie, że Europa jest jednym krajem. Ktoś mieszkający w Portugalii dostaje pytanie o to, czy u niego są żubry i rysie. A ktoś mieszkający na Podlasiu dostaje pytanie o to, czy rosną u niego oliwki i pomarańcze, bo podobno w Europie można je spotkać. W Australii występują pająki wielkości dłoni, które chodzą po ścianach. Są miejsca, gdzie jadowite węże znajdowane są w toaletach. Są to jednak tropikalne lub pustynne tereny, ze specyficznym klimatem. Ludzie podchodzą do tych zwierząt też w określony sposób. Liczą się z ich obecnością, znają zasady postępowania i podejmują środki, które mają na celu zmniejszyć szansę ich spotkania, np. stosują odstraszające spraye. W przypadku ugryzienia, w każdym szpitalu, posterunku policji czy aptece jest dostępna surowica. Śmiertelność spowodowana ugryzieniami pająka czy węża w Australii jest bardzo niska.
Stasio jest w Kindy, odpowiedniku zerówki, gdzie poszedł mając pięć i pół roku. Zosia jest w przedszkolu przy szkole Stasia. Nasza szkoła jest w szczerym polu, poza miastem. Grupa Stasia jest łączona z pierwszą klasą i jest tam 16 dzieci. U Zosi jest tylko troje dzieci w całej grupie.
Tak jest. Jednak, żeby przy trojce dzieci rodzina działała, muszą być jakieś zasady. Uważam jednak, że konsekwencja przy małych dzieciach jest nieco przereklamowana. Dużo bardziej cenię mądre podążanie za dziećmi, elastyczność gdzie trzeba, otwartość na rozmowy o zasadności danych reguł. Odpuszczanie, rozsądne ustawianie priorytetów, dyskusje, przedstawianie swojego zdania, świadomość, że to zdanie można zmieniać. Jestem mamą, która na początku naczytała się za dużo internetu i mądrych książek, co zabrało mi radość z macierzyństwa, a zafundowało mnóstwo poczucia winy. Myślę, że to klątwa wielu matek.
Mieliśmy plan przylatywać raz w roku, ale na razie przez COVID-19 nie możemy opuszczać kraju.
Jeśli nie będziemy zmuszeni, to raczej nie. Żyje nam się tu lepiej. I chcielibyśmy tutaj wychowywać dzieci.