Polska mama z Tajwanu: Doprowadza mnie do szału, kiedy obcy ciągle dotykają twarzy moich dzieci

Ula mieszka z mężem Vicente i córkami Stefanią i Jasminą na Tajwanie. Przeprowadziła się tam w 2010 roku w wieku 19 lat. Rodzina nie wierzyła, że zostanie tam na dłużej, tymczasem Tajwan stał się jej domem i nie zamierza go opuszczać.

Ewa Rąbek: Twój mąż jest Filipińczykiem, którego poznałaś w Polsce, a mieszkacie na Tajwanie. Trochę to skomplikowane...

Rzeczywiście. Vicente był w Polsce na koncertach, zawodowo jest tenorem. Trafił tam za sprawą mojego taty i jego zaproszenia. Tata jest dyrektorem chyba największego festiwalu organowego w Polsce - Międzynarodowego Festiwalu Organowego w Koszalinie. Co roku dziesiątki artystów z całego świata zjeżdżają do naszego miasta, by wystąpić w koszalińskiej Katedrze, a także w pobliskich nadmorskich miejscowościach. Można powiedzieć, że opieka nad artystami to była taka moja wakacyjna praca w gimnazjum i liceum. Jednego lata miałam zająć się właśnie chórem z Tajwanu, którego mój obecny mąż był członkiem. Zajęłam się nim tak dobrze, że dwa lata później, w wieku 19 lat, poleciałam za nim na Tajwan. Na początku wszyscy myśleli, że zaraz wrócę, bo za gorąco, za daleko, zbyt duża różnica kulturowa. Po miesiącu pobytu ogłosiłam rodzinie, że owszem, będę w Polsce niedługo, ale tylko po to, żeby być na ślubie siostry i spakować resztę walizek.

A nie rozważaliście, żeby to Vicente przeniósł się do Polski? 

Nie. Na Tajwanie miał już ułożone życie, a ja dopiero skończyłam liceum i całe życie miałam przed sobą. Mój mąż na Tajwanie mieszka od 2003 roku, bo uznał, że właśnie tam będzie miał większe możliwości rozwoju jako artysta, niż gdyby został na Filipinach. Nieźle się tam zadomowił i o powrocie do ojczyzny raczej nie ma już mowy. Ja dołączyłam do niego w 2010 roku.

 

Czym zajmujecie się na co dzień?

Ja obecnie zajmuję się wychowywaniem naszych dwóch córek, Stefanii (cztery i pół roku) i Jasminy (półtora roku), czyli pracuję na pełen etat. Żadne z nas nie ma tu rodziny, więc nie ma też opcji podrzucenia dziewczyn do babci czy cioci, chociaż na godzinkę. Mimo że czasem marzy nam się randka we dwoje, to jednak takie aktywne rodzinne spędzanie czasu na pewno daje naszym dzieciom dużo radości. Jeśli chodzi o Vicente, czas wypełniają mu głównie próby i koncerty. Z zamiłowania jest też nauczycielem angielskiego, więc często nasze dziewczyny biorą udział w jego zajęciach. Wtedy ja mam trochę czasu dla siebie!

Twoje córki przyszły na świat na Tajwanie. Jak tam traktuje się ciężarne? 

Na Tajwanie dalej panuje dużo zabobonów i przesądów, szczególnie jeśli chodzi o pokarmy spożywane przez ciężarną. Przede wszystkim kobietom w ciąży nie powinno się podawać nic zimnego do jedzenia - żadnych lodów, shake'ów ani zmrożonych owoców. Do tego według Tajwańczyków (szczególnie starszej generacji), każdy owoc ma swoją energię - zimną lub ciepłą, dlatego stanowczo sugerowano, żebym w ciąży nigdy nie spożywała mango, bo jego energia jest zimna i źle wpłynie na dziecko. Szefowa mojego męża, gdy raz zobaczyła, że zajadam się lodami o smaku mango, prawie dostała palpitacji serca.

Mam też takie odczucie, ze na Tajwanie ciążę traktuje się trochę jak chorobę - najlepiej wtedy leżeć, dużo spać, absolutnie się nie przemęczać. Rozumiem, że są sytuacje, kiedy jest to konieczne, natomiast w zdrowej ciąży, w której byłam, ciągłe nakazywanie siedzenia i leżenia doprowadzało mnie do szału.

 

Rodziłaś naturalnie?

Tak, ale z epiduralem, czyli znieczuleniem zewnątrzoponowym. Mój próg bólu nie jest jakiś superniski, ale uważam, że skoro mogę rodzić bez bólu i w pełnym komforcie, to w tak ważnym momencie życia powinnam z tej możliwości skorzystać. Cieszę się, że udało mi się urodzić naturalnie dwa razy.

A jak wspominasz swoje porody?

Z lekką nutką rozrzewnienia. Moja mama przyleciała na Tajwan do obydwu porodów, mój mąż był przy mnie cały czas. Miałam pełne zaufanie do swojego lekarza i personelu, co dało mi duże poczucie bezpieczeństwa. Z perspektywy czasu czuję, że byłam już gotowa na zostanie mamą, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Nie musiałam się niczym martwić, wszystkie moje potrzeby były zaspokojone. Co prawda oba porody trwały ponad 20 godzin, ale czas leciał mi bardzo szybko! Myślę, że fakt, że z natury jestem optymistką i pozytywnie nastawiam się do trudniejszych tematów, bardzo mi pomógł. Lubię też dobry żart, więc chyba tutejsze pielęgniarki jeszcze nie miały tak rozbawionej rodzącej.

Miałabyś problem, gdybyś chciała rodzić przez cięcie cesarskie bez wskazań lekarskich? 

Myślę, że nie. Trochę szokujące było dla mnie to, że kobiety, które nie mają przeciwwskazań do porodu siłami natury, decydują się na cesarkę. I nie, nie chodzi tu o ich lęki czy problemy natury psychologicznej, ale o datę narodzin dziecka. Często pary tajwańskie idą do takiego swojego rodzaju wieszcza, który na podstawie dat urodzin rodziców wybiera "optymalną" datę narodzin ich dziecka. Chodzi oczywiście o to, żeby dziecko miało w życiu dużo szczęścia i odnosiło sukcesy. Nie ma tu więc medycznych wskazań do cięcia cesarskiego, po prostu jakiś pan przy świątyni tak wyliczył i tak ma być! A skoro już o wieszczu mowa, to podobnie jest z wyborem imienia nowo narodzonego dziecka. Większość imion składa się z dwóch znaków (trzeci znak to nazwisko po ojcu, po ślubie żona nie przejmuje nazwiska męża). Na podstawie daty urodzenia wyliczają ile kresek powinien mieć każdy z dwóch znaków, żeby dziecku jak najlepiej się w przyszłości wiodło. Dziś nie wszyscy tego przestrzegają, ale mamy dużo znajomych, którzy imiona mieli tak właśnie "wyliczone".

 

Czy na Tajwanie też świeżo upieczone mamy nie wychodzą z dzieckiem z domu? 

Owszem. Jak moje tutejsze koleżanki dowiedziały się, że po trzech dniach pobytu w szpitalu wracam do domu, i że dziecko wezmę na spacer już po tygodniu, to niewiele im brakowało do wylewów. Bo to przecież tak wcześnie, dziecko takie małe! Tutaj większość świeżo upieczonych mam udaje się do tzw. centrum poporodowego i to nie na kilka dni, tylko na miesiąc, a czasem nawet trzy! W takim centrum kobieta ma przede wszystkim odpoczywać i dobrze jeść, a personel zajmuje się noworodkiem, uczy rodziców "obsługi dziecka". To trochę taki ekskluzywny hotel z kompleksową obsługą noworodka i jego mamy, zapewnioną przez profesjonalne pielęgniarki i lekarzy. Jest to tu bardzo popularne i większość naszych tajwańskich znajomych do takiego centrum się udaje. Niestety, jest to dość drogie przedsięwzięcie. W czasie pobytu w centrum noworodek nie przekracza jego murów (bo bakterie i wirusy krążą po ulicach!). Można też przyjmować gości, jednak tylko w specjalnie wydzielonej do tego celu sali. W takich spotkaniach uczestniczą tylko świeżo upieczeni rodzice, noworodka goście oglądają na dużym ekranie za sprawą kamerki umieszczonej nad jego łóżkiem. Chodzi o to, żeby go niczym nie zarazić. 

A czy w czasie wczesnego macierzyństwa spotkało cię na Tajwanie coś, co było dla ciebie zaskoczeniem?

Jest jedna rzecz, która absolutnie doprowadza mnie do szału. To dotykanie twarzy moich dzieci przez obce nam osoby. Doskonale rozumiem, że jako biała kobieta wyglądam inaczej niż przecięta Azjatka, że moje dzieci, mimo że mieszane, wyglądają zupełnie inaczej niż tutejsze, ale nigdy nie zrozumiem i nie zaakceptuję bezkarnego wyciągania rąk w stronę dzieci, których się nie zna. To jest coś, z czym zacięcie walczę! Gdy Stefka miała jakieś półtora roku, podeszła do nas kobieta, na oko sześćdziesięcioletnia i bez słowa zaczęła wyciągać rękę w stronę naszego dziecka. Ale była zaskoczona, kiedy po tej ręce dostała równocześnie ode mnie i mojego męża! Oczywiście zrobiła raban, ale gdy ją spytałam, czemu nie dotyka innych ludzi po twarzach, speszyła się i uciekła. Podobnie było u koleżanki, też Polki, która jechała metrem z dzieckiem w nosidełku. W pociągach klimatyzacja zawsze jest mocno rozkręcona, wiec koleżanka przykryła synkowi główkę pieluszką. W pewnym momencie usiadła obok niej jakaś kobieta, zajrzała do nosidełka, ale ponieważ nie mogła zobaczyć twarzy dziecka, zabrała tę pieluszkę, jednocześnie budząc dziecko. To jest prawdziwa plaga, z która musimy się tu mierzyć codziennie.

Często bywacie w Polsce?

Zanim pojawiły się dzieci bywaliśmy w Polsce dwa razy do roku - latem przylatywaliśmy na dwa miesiące, żeby odpocząć od tajwańskich upałów, i zimą na dwa tygodnie podczas przerwy z okazji Chińskiego Nowego Roku. Po pojawieniu się Stefki zdążyliśmy odwiedzić rodzinę dwa razy, zanim znowu zaszłam w ciążę. Potem pojawiła się epidemia koronawirusa i, jak wielu obcokrajowców na Tajwanie, utknęliśmy tu. Moi rodzice są u nas średnio raz na rok, półtora. Już nie mogę się doczekać, kiedy znowu będzie można bezpiecznie lecieć do Polski! Jasminka jeszcze nie poznała swojej polskiej rodziny.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.