Polki wychowują dziś swoje dzieci nie tylko w Polsce. Wiele z nich los rzucił do innych krajów. Tam założyły rodziny i prowadzą domy. O swoich doświadczeniach opowiadają w naszym cyklu "Matka Polka za granicą".
Justyna Rygielska na co dzień mieszka w Hamburgu i jest mamą dwójki dzieci. W wolnym czasie angażuje się społecznie. Jest doradczynią noszenia dzieci w chustach i nosidłach miękkich po szkole Clauwi (przyp. red. Clauwi to szkoła, która kształci profesjonalnych Doradców Noszenia pracujących z rodzicami i dziećmi w zakresie prawidłowego i bezpiecznego noszenia dzieci w chustach wiązanych). Współprowadzi grupę na Facebooku - "Chustomama w Niemczech". To grupa zrzeszająca matki, które wspierają się w pierwszych latach macierzyństwa, zwłaszcza gdy mieszkają tak daleko od swych rodzin. W rozmowie z eDziecko.pl przyznaje, że teraz w czasie pandemii jest to szczególnie trudne.
Justyna Rygielska: To był czysty przypadek. Mąż miał konferencję w Berlinie, a ja postanowiłam jechać z nim i spotkać się z koleżanką z Hamburga, którą wcześniej znałam z mediów społecznościowych. Podczas spaceru zadzwonił do mnie mąż z informacją, że ma propozycję pracy w Berlinie i czy mam coś przeciwko. Ja odpowiedziałam, że nie, a koleżanka krzyknęła do słuchawki, czy może przypadkiem Hamburg mu niczego nie oferuje? Po 30 minutach dostałam sms o treści: "Za miesiąc mam dzień próbny w firmie w Hamburgu".
Mieszkaliśmy wtedy pod Szczecinem, nie myśleliśmy wcześniej o przeprowadzce do Niemiec. Potraktowaliśmy to jako przygodę, bo dlaczego nie spróbować? Grzesiek dostał pracę i wyjechał. Po pół roku rozłąki dołączyłam do niego z córką.
To miały być dwa lata. Chociaż gdy sama to wtedy mówiłam, to nie do końca w to wierzyłam. Przez pierwsze półtora roku jeździłam z córką minimum raz w miesiącu do Polski, na tydzień lub dwa tygodnie. Odkryłam chyba wszelkie możliwe połączenia kolejowe pomiędzy Hamburgiem a Szczecinem. Później urodził się Tolek, jednak gdy miał 6 miesięcy, odważyłam się z dwójką dzieci na podróż pociągiem do Polski. Było super! Gdy Tosia rozpoczęła szkołę, zrobiło się troszeczkę trudniej. W Niemczech jest duży nacisk na to, by dziecko nie opuszczało dni szkolnych. Teraz przyszła pandemia. Problemy z przekraczaniem granicy utwierdziły mnie w tym, że bardzo tęsknię za Polską. To tam chcę mieszkać i tam chcę spędzać swój czas. Tęsknię za językiem, za rodziną, za przyjaciółmi, za jedzeniem. Tęsknię za samą sobą, tą którą jestem w Polsce, a nie umiem być w Niemczech.
Oboje z mężem jesteśmy Polakami, dlatego w domu rozmawiamy po polsku. Na początku od lekarza rodzinnego usłyszeliśmy, że to w tym języku powinniśmy rozmawiać w domu, a od laryngologa, że po niemiecku. Problemy z rozwojem mowy córki skierowały nas do logopedów zarówno polskich, jak i niemieckich. I jedni i drudzy orzekli, że nie możemy w domu rozmawiać po niemiecku. Zarówno ja i mąż nigdy nie będziemy mówić tak dobrze w tym języku, jak mogą mówić pociechy. Nasze dzieci są dwujęzyczne. Mówią poprawnie z prawidłowym akcentem i nie zniekształcając wymowy.
Do ginekologa uczęszczałam prywatnie. Kiedy poszłam publicznie to byłam tylko kolejną pacjentką. Prywatny lekarz był blisko domu i co najważniejsze był miły - miał czas, by odpowiedzieć na nurtujące mnie pytania. W Hamburgu lekarze mogą nie przyjąć nowego pacjenta, gdy mają komplet, ale np. ginekolodzy muszą, gdy pacjentka jest w ciąży. Szybko znalazłam lekarza, który poprowadził moją ciążę w Niemczech. Mimo że jest to lekarz na kasę chorych, to komfort jest jak u prywatnego lekarza w Polsce. Przy każdej wizycie byłam ważona, badano mi ciśnienie, pobierano próbkę moczu i krwi. Lekarz na co drugiej wizycie robił badanie USG, także w 3D. Przed porodem co drugi dzień zgłaszałam się na KTG. Leżałam w przytulnej sali, gdzie pani tylko co ileś minut z uśmiechem sprawdzała, czy wszystko jest w porządku i czy nic przypadkiem nie potrzebuję. Wszystkie badania miałam robione w tamtym miejscu, nie musiałam jeździć po innych przychodniach i dodatkowo się umawiać. To lekarz i pielęgniarka ustalili harmonogram, a mi podawali jedynie daty. Czułam, że ktoś naprawdę się mną opiekuje.
Poród w Polsce wspominam bardzo źle. Trauma ta sprawiła, że nie chciałam mieć więcej dzieci. Poród odbył się z nieprzyjemnymi położnymi. Usłyszałam, że mam urodzić szybko. Mówiły, że to wszystko moja wina, bo źle oddycham i mogę udusić własne dziecko. Po porodzie leżałam na patologii ciąży, bo nigdzie nie było miejsca. Pediatrzy przychodzili do nas jedynie na koniec obchodu, ba... raz nawet zapomnieli. Dwa pierwsze dni były jeszcze znośne, bo leżałam z inną mamą, która również urodziła i jej maluszek był zdrowy. Jednak trzeciego dnia, przed wypisem spędziłam na sali parę godzin z mamą, której dziecko walczyło w inkubatorze o życie. Przytulałam swoją córkę, ze łzami modląc się, by jak najszybciej wyjść do domu. To właśnie tak rozpoczęła się moja depresja poporodowa.
W Niemczech należy zapisać się na poród w szpitalu. Brzmi to trochę niedorzecznie, ale jednak wcale tak nie jest. Po ósmym miesiącu ciąży zanosi się do szpitala swoje aktualne badania, a potem dostaje się papiery, które należy wypełnić i mieć przy sobie, gdy przyjedzie się rodzić. Można obejrzeć szpital, a także poznać personel. Ja w czasie tego zapisu byłam przerażona. Ciągle myślałam o swoim pierwszym porodzie i bardzo się bałam. Pani, która nas oprowadzała, ciepłym głosem starała się opowiadać o porodzie, jak o takim pięknym momencie. Gdy usłyszała, że nie mam położnej środowiskowej, od razu zawołała koleżankę, która była Polką i poprosiła, by wzięła mnie na patronaż.
Gdy przyjechaliśmy już na poród, to wszyscy byli spokojni i mili. Byliśmy w szpitalu o siódmej. O ósmej skończyło się badanie ktg i pani stwierdziła, że zapewne dziś urodzę, ale jeszcze spokojnie, ona przygotuje papiery, a ja pójdę na USG. Jednak w czasie USG zaczął się poród. Wówczas błyskawicznie wzięto mnie na porodówkę. Tolek urodził się parę minut potem. Położne ciągle mnie wspierały. Martwiły się zarówno o mnie, jak i o dziecko. Po porodzie umyły mnie, pozwoliły się przebrać i przeniosły na czyste łóżko. To na którym rodziłam od razu zostało posprzątane. Zupełnie inaczej niż w Polsce. Tu leżałam na tym brudnym łóżku, na którym rodziłam przez pierwsze dwie godziny z dzieckiem na ramionach. Zaraz po porodzie mąż dostał kawę, a ja śniadanie. W Polsce, pomimo że prosiłam o wodę, powiedziano mi, że to przynosi się we własnym zakresie.
Po paru godzinach pielęgniarka wywiozła mnie na łóżku z dzieckiem na oddział poporodowy. Dyrektorka porodówki i personel pożegnali mnie na korytarzu. Wszyscy gratulowali dziecka. Byłam szczęśliwa. Na drugim oddziale były pielęgniarki, które przychodziły dosłownie na dzwonek. Do dyspozycji jest także doradczyni laktacyjna, która przychodziła do mnie dwa razy dziennie. Można było ją wyzwać w każdej chwili, kiedy tylko poczuło się potrzebę.
W Polsce w szpitalu dziecko miało leżeć w balkoniku. W Niemczech syn był na dostawce w łóżeczku, które było doczepione do mojego łóżka. Zarówno przy wyjściu ze szpitala, jak i pierwszej wizyty u ginekologa miałam do wypełnienia ankietę, która miała na celu sprawdzić, w jakiej kondycji jest moja psychika. Depresja poporodowa nie jest tu tematem tabu. Poród był szybki. Nie miałam okazji rodzić w wodzie czy skorzystać ze znieczulenia. Zarówno jeden, jak i drugi szpital był czysty. Nastawienie ludzi było jednak zupełnie inne, a to była dla mnie najważniejsza różnica.
Te same co w Polsce. Tylko badanie krwi i USG było częściej. Z kolei KTG było prawie dwa tygodnie przed porodem, co drugi dzień i trwało 30 minut. Tutaj proponuje się, by mama w ciąży zaszczepiła się przeciwko grypie, krztuścowi, tężcowi i błonnicy. Chronią one zarówno mamę, jak i dziecko. Jednak nikt do tego nie zmusza.
Tak, zostałam poinformowana o badaniach prenatalnych. Jednak te podstawowe - USG i badanie krwi wyszły u mnie dobre, stąd lekarz nie skierował mnie na nie, jednak powiedział, że mogę zrobić je na własną rękę. W Niemczech ginekolodzy i położne namawiają na poród naturalny. Jednak kiedy jest taka potrzeba i badania wskazują, że lepszy dla matki i dziecka będzie poród przez cesarkę, to taki się odbywa.
W Niemczech dostaje się na dzieci Kindergeld. To prawie 200 euro na dziecko miesięcznie. Gdy ma się troje i więcej dzieci, ta kwota jest wyższa na każde dziecko. Praktyką w Niemczech jest to, by dziecko po 16 roku życia dostawało te pieniądze na swoje własne konto bankowe i same nimi rozporządzało. Przedszkola i dodatkowe godziny na świetlicy są płatne, jednak dzięki temu świadczeniu rodzice mogą pozwolić sobie na to.
Dziecko rozpoczyna edukację przedszkolną po trzecim roku życia. Jeśli wcześniej jest w żłobku, to z reguły przechodzi to płynnie. Z kolei do szkoły dzieci zaczynają uczęszczać w zależności od landu. W Hamburgu istnieje coś takiego jak w Polsce - zerówka, która najczęściej znajduje się przy szkole, chociaż działa na takich samych zasadach finansowych jak przedszkole. Do zerówki idą dzieci w wieku 5 lub 6 lat. Wszystko zależy, w której połowie roku urodziło się dziecko. Jeśli dziecko ma urodziny w pierwszej połowie roku, to rodzic nie ma wyjścia i posyła dziecko do szkoły, gdy skończy ono 5 lat. Jeśli zaś urodziło się w drugiej połowie roku, to rodzic sam decyduje, czy pośle swoje dziecko jako pięciolatka, czy rok później jako szcześciolatka. Zawsze maluch może też zostać rok dłużej w przedszkolu, ale wtedy szkołę zaczyna od pierwszej klasy. Tosia jest z pierwszej połowy roku, a do zerówki poszła jako pięciolatek. Co prawda obawiałam się, czy to nie jest za wcześnie, ale wiedziałam, że program jest dobrze ułożony.
W zeszłym roku w Hamburgu od marca do maja szkoły podstawowe były zamknięte. W maju otworzono szkoły podstawowe, czyli klasy 1-4. Dzieci chodziły raz w tygodniu, a klasy podzielone były na pół. Nauka w domu była trudna, bo zarówno rodzice, jak i same szkoły nie byli na to przygotowani. Materiały i książki odbieraliśmy ze szkoły i tam zanosiliśmy wypełnione przez dziecko. W tym roku szkolnym, tuż przed Bożym Narodzeniem zniesiono obowiązek szkolny. Wcześniej lekcje odbywały się normalnie, a do szkoły mogły nie chodzić dzieci, które miały w bliskiej rodzinie osoby bardziej narażone na zachorowanie.
Tosia jest obecnie w drugiej klasie, cztery razy w tygodniu miała lekcje online po 45 minut z wychowawczynią, do tego jeszcze 30 minut z panią od matematyki. Dzieci były podzielone na grupy cztero i pięcioosobowe. Wychowawczyni bardzo się stara. Raz zrobiła nawet rundę po dzieciach i przyniosła im nowe zadania oraz torebeczkę ze słodyczami. Niedawno zorganizowała nawet zabawę karnawałową, wcześniej wysyłając zabawne zaproszenie wideo. Spotykała się z nimi na wieczornej herbatce, gdzie rozmawiali na różne tematy, a potem pani czytała parę stron lektury. Wysyła audiobooki oraz dodatkowe zadania. Można się zwrócić do niej, gdy ma się problem z zadaniem – przyznam, że raz skorzystałam, bo zaskoczyła mnie niemiecka gramatyka. Dzieci bardzo tęsknią za normalnością. Często rozmawiają ze sobą na video-konferencjach, a także umawiają się na spotkania na placach zabaw czy wrzucają sobie do skrzynek pocztowych rysunki.
Dla mnie to było oczywiste. Nie zastanawiałam się nad tym. Gdy zamieszkaliśmy w Hamburgu, od razu sprawdziłam, jakie są możliwości i skontaktowałam z mamami, których dzieci chodzą do takich szkół. Szkoła przy konsulacie jest bardzo blisko nas. Tosia ją lubi. Jest dumna i opowiada koleżankom, że chodzi do dwóch szkół.
Córka ma zajęcia jedynie we wtorki od 15:45 do 19:00. W tej chwili mają tylko język poski, ale w wyższych klasach to się zmieni. Aktualnie jest w klasie sześnaścioro dzieci. Mają te same podręczniki, co ich rówieśnicy w Polsce. Dzieci posiadają polską legitymację, a na zakończenie roku otrzymują polskie świadectwo ukończenia klasy. Teraz, kiedy szkoły są zamknięte, to spotykają się z panią na zajęciach online.
Działam w organizacji WIRzur Förderung der deutsch-polnischen Zweisprachigkeit Hamburg e.V. Zachęciły mnie do niej zajęcia prowadzone dla dzieci w języku polskim. Stowarzyszenie ma na celu promowanie dwujęzyczności przy wsparciu rodziców i pedagogów oraz wprowadzanie języka polskiego do szkół jako języka pochodzenia oraz wprowadzanie języka polskiego do przestrzeni publicznej. Polecam spojrzeć na naszą stronę internetową, czy funpage na Facebooku. Poza licznymi projektami, które realizujemy, to rodzice i opiekunowie dzieci dwujęzycznych znajdą tam sporą dawkę wiedzy.
Drugą organizacją polonijną jest Polnische Frauen in Wirtschaft und Kultur e.V. Kobiety tu wspierają się nawzajem i realizują projekty kulturalne, które również promują język polski.
Przyznam, że jestem dumna, że należę do tych organizacji. W obu poznałam wspaniałe osoby, które do dziś są moimi przyjaciółmi. Wspólnie możemy realizować świetne projekty, a jednocześnie walczyć o to, co jest nam bardzo bliskie.
Poza tym na Facebooku utworzyłam grupę Kobieta w Hamburgu. Grupa ma na celu, by Polki mogły poznać inne Polki, które mieszkają w ich bliskiej okolicy. By nie czuły się same, miały okazję poznać inne osoby, z którymi mogą wyjść na kawę czy potańczyć - chociaż teraz to głównie na spacery.
Tutaj mieszkam w takim bloku, gdzie słychać nawet bieganie kota sąsiadów. Ja mam zaś dwójkę dzieci – czterolatkę i ośmiolatka. Teraz podczas pandemii czuję się, jakbym była w klatce. Boje się awantury ze strony sąsiadów, że jest u nas za głośno. Moje pociechy to jedyne dzieci w tej części bloku. Doprowadza to do tego, że pomimo że Hamburg jest wielkim miastem, to dla mnie zrobił się zdecydowanie za ciasny.
Obawiam się jednak tego, czy po powrocie do Polski moje dzieci nie zostaną skrzywdzone. Tu, gdzie w klasie, przedszkolu mają dzieci o różnych kolorach skóry, mówiące różnymi językami, gdzie nauczyciele nie muszą ukrywać swojej orientacji seksualnej, gdzie dzieci namawia się wprost, by mówiły to, co myślą, co czują – jak je przyjmie oświata w Polsce? Mam żal do polskich lekarzy. Moja córka nie mówiła w wieku dwóch lat i dla lekarzy było to normalne. Była u ośmiu laryngologów w Szczecinie, gdzie żaden nie zauważył, że córka ma płyn w uszach. Gdy miała dwa i pół roku, podejrzewano, że ma autyzm. W Hamburgu Tosia przeszła dwie operacje – drenaż uszu, podcięcie migdałów i wycięcie polipów. Pediatra skierował nas do logopedy i na ergoterapię, która wspomaga logopedię. Długa walka sprawiła, że Tosia dziś mówi w dwóch językach. Chciałabym wrócić i mam nadzieję, że kiedyś wrócę. Moje dzieci kochają Polskę, zawsze podkreślają, kim są i same chcą wrócić na stałe.
Justyna jest bardzo aktywna na Instagramie: @piegowata.mama. Opowiada tam o swoim życiu, pracy, rzeczywistości każdej matki, macierzyństwie, a także zdradza ciekawostki dotyczące Niemiec.
Przeczytaj także: