Karolina została mamą dzięki in vitro. "Cieszyłam się, że brzuch rośnie, ale hamowałam tę radość, żeby nie zapeszyć"

- Jak każda mama czasem powiem, że mam momentami dość, bo Kiara ma tyle energii, że padam i nie daję sobie rady. Dostaje wtedy mnóstwo wiadomości. A dziewczyny obwiniają się o to, że nie mają prawa powiedzieć, że jest im ciężko czy źle, bo od razu słyszą: "Ale jak to? Chciałaś mieć dziecko, to co teraz narzekasz?" - mówi w rozmowie z edziecko.pl Karolina, która dwa i pół roku temu została mamą z pomocą in vitro.

Jak zaczęła się twoja droga z in vitro? 

Nigdy nie myślałam, że będę musiała korzystać z pomocy i jakiegokolwiek leczenia. U mnie w rodzinie nikt nie leczył niepłodności, nie było poronień. W momencie, kiedy zaczęliśmy się starać o dziecko, miałam 35 lat. Nie zachodziłam w ciążę przez rok i po tym czasie udaliśmy się do ginekolożki, którą poleciła mi kuzynka, dr Sodowskiej. Okazało się, że pracuje też w klinice leczenia niepłodności, ale kiedy szłam na tę wizytę, nie wiedziałam jeszcze, ile lat będę się leczyć w klinice. 

Co działo się później? 

Idąc na pierwszą wizytę, wiedziałam, że mam endometriozę. Leczyłam ją od lat. Po  badaniach okazało się, że mam też problem z tarczycą, ale to nie był duży kłopot. Zrobiono mi i mojemu mężowi całą diagnostykę. Wyniki były idealne, więc później wspomagając się zastrzykami, żelami, monitoringiem cyklu dalej staraliśmy się o dziecko. Niestety się nie udało. W kwietniu zaczęliśmy chodzić na wizyty, a we wrześniu doszło do pierwszej inseminacji. Bez skutku. Później próbowaliśmy jeszcze kolejne cztery razy, ale się nie udało.

Nasza lekarka powiedziała, że będziemy zmierzać w kierunku in vitro, ale zanim cokolwiek zrobimy, musimy zbadać moją immunologię. Okazało się, że tutaj leżał problem. Dr Sodowska skierowała nas do immunologa w Łodzi docenta Paśnika i tam zaczął się kolejny etap naszego leczenia. 

Niewiele osób wie o tym, że funkcjonowanie układu odpornościowego ma wpływ na płodność, a według szacunków u ok. 10-15 proc. niepłodnych par powodem trudności z uzyskaniem i utrzymaniem ciąży mogą być zaburzenia immunologiczne.

Tak, ja nie miałam o tym pojęcia. U mnie było tak, że od wielu lat nie chorowałam i okazało się, że mój organizm zwalcza wszystkie ciała obce. Lekarz zaproponował nam szczepienie z limfocytów mojego męża. To jest magia. Po 3 miesiącach szczepień i miesiącu odpoczynku musieliśmy jeszcze raz zrobić badania immunologiczne. Wtedy dostaliśmy zielone światło na in vitro.  

 

Jak się czułaś? 

Stymulacja hormonalna była bardzo ciężka. Miałam pobranych ponad 30 komórek jajowych, ale z nich powstały tylko cztery zarodki, które zostały zamrożone. Po punkcji odczułam skutki hiperstymulacji, która dotyka zaledwie dwóch procent kobiet, przystępujących do in vitro. Miałam wodobrzusze, problemy z oddychaniem, woda podchodziła pod płuca. Nie mogłam wstać z łóżka, żeby iść do toalety. 

Nie miałaś momentów zwątpienia? Nie chciałaś się wycofać? 

W tym momencie już właściwie było po wszystkim. Przeszłam wszystko, co mogłam najgorszego. Pamiętam, jak leżałam w sypialni i myślałam o tym, że ja to wszystko robię. Prosiłam tylko o to, żeby było warto.  

Dla mnie leczenie niepłodności to przede wszystkim czekanie. Czekaliśmy jeszcze dwa miesiące, żeby mój organizm doszedł do siebie po hiperstymulacji i żeby mogło dojść do transferu zarodków. Przed  transferem znów czułam się fatalnie, dostałam zapalenia pęcherza, brałam antybiotyk. Natomiast po transferze napisałam sms-a do mojej lekarki, że chyba jestem przeziębiona i pewnie znowu nic nie wyjdzie. Mam go do dziś. Napisała mi tylko, że zobaczymy na badaniach krwi, ale jak ona zaszła w ciążę, to czuła się podobnie. 13 listopada 2017 roku miałam moją pierwszą pozytywną Beta hCG, czyli po raz pierwszy w życiu byłam w ciąży. 

Karolina zaszła w ciążę dzięki in vitroKarolina zaszła w ciążę dzięki in vitro mama.invitro

Cieszyłaś się? 

Nawet jak teraz o tym mówię, to się uśmiecham. Poszłam rano do kliniki na badanie i mówiłam położnym, żeby do mnie zadzwoniły, jak będzie wynik, bo nie chcę sama sprawdzać i się denerwować.

Siedziałam wtedy w domu z kotem, było już ciemno i tylko odświeżałam stronę laboratorium i patrzyłam, jak to kółko się kręci na ekranie. I jak w końcu pojawił się wynik, zaczęłam wrzeszczeć i płakać.  

Do kogo zadzwoniłaś najpierw? 

Niepłodność i jej leczenie pozbawia takich instynktów, żeby zadzwonić do męża czy rodziców. Najpierw napisałam do dr Sodowskiej. Podałam jej wynik i zapytałam, czy się mogę cieszyć. Napisała: cieszymy się. I dopiero wtedy zadzwoniłam do męża.  

Jak on się odnajdywał w całym procesie? 

Od samego początku dawał z siebie 200 procent. Przychodził na każdą wizytę, zadawał najwięcej pytań, wszystko go interesowało. Bez niego nie dałabym sobie rady. Przez te lata ani razu nie poczułam, że ma jakiekolwiek pretensje do mnie o to, że to u mnie trzeba zastosować leczenie. Wspierał mnie, kiedy mówiłam: "nie jestem taką kobietą, jaką być powinnam", "mój organizm przecież powinien być stworzony do tego, żeby rodzić dzieci, a ja nie mogę zajść w ciążę".

Czułaś presję otoczenia, że powinnaś zajść w ciążę? 

Mamy Matkę Polkę, ideał kobiety. Dziecko powinno być jak najszybciej. Ja wiedziałam, że chcę mieć dziecko, ale nie wyznaczyłam sobie momentu, w którym miałabym zajść w ciążę. Szczególnie kiedy u znajomych pojawiały się dzieci, ta presja była jeszcze większa. Wydawało mi się, że cały czas jesteśmy na tym samym etapie życia, a później nagle te dzieci miały już pięć lat. Kiedy to minęło?  

A kiedy zaczęliście starania o dziecko, powiedziałaś o tym w pracy? 

Nikt w pracy nie wiedział. Byłam na stanowisku menedżerskim i bałam się, że jeśli o tym powiem, stracę pracę. Musiałam pracować, bo leczenie było strasznie drogie. Jeździłam do kliniki na monitoring cyklu, który polega na tym, że w danym dniu o danej godzinie musisz pojawić się na USG. Przez półtora roku robiłam to, wymykając się. Po jednej inseminacji jechałam samochodem w trasę, po drugiej leciałam samolotem. Nie chciałam brać zwolnienia lekarskiego. Co jakby ktoś zobaczył w kadrach pieczątkę z kliniki leczenia niepłodności? To byłby koniec.

 

Po jednej z inseminacji leżałam na sali, gdzie się odpoczywa po zabiegu i przez opóźnienie w klinice musiałam zrobić telekonferencję z klientem i swoim szefem. Nie miałam kartki, żeby zapisać kod do konferencji, więc wzięłam swoje USG i zapisałam go na odwrocie. Mąż pytał pielęgniarek, gdzie ja jestem i czemu tak długo nie wracam. Dopiero kiedy okazało się, że jestem w ciąży, odpuściłam i poszłam na zwolnienie. 

Jak się czułaś w ciąży? 

Bardzo się bałam, że na kolejnym badaniu nie usłyszę bicia serca. Nie potrafiłam uwierzyć, że się udało. Cieszyłam się, że brzuch rośnie, ale hamowałam tę radość, żeby nie zapeszyć. W Walentynki pierwszy raz poczułam, że dziecko się porusza.  

Opowiadałam wszystkim o tym, co przeszłam, bo nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, co przeżywałam. Pamiętam, jak powiedziałam o tym jednej ze swoich koleżanek i ona wtedy przyznała się, że jej dzieci również przyszły na świat dzięki in vitro. Trzymała to w tajemnicy przez wiele lat, bo jej były mąż miał słabe parametry nasienia i zabronił jej mówić o tym komukolwiek. Wtedy zrozumiałam, że muszę o tym mówić głośno. Dzielić się swoimi przeżyciami. Założyłam konto na Instagramie mama.invitro oraz zaczęłam nagrywać vlogi na YouTube

Kiara przyszła na świat dzięki in vitroKiara przyszła na świat dzięki in vitro archiwum prywatne

Mówiłaś o strachu. Odetchnęłaś, kiedy zobaczyłaś Kiarę po raz pierwszy? 

Wiele razy próbowałam sobie wyobrazić, jak to będzie, jak ją zobaczę. Miałam cesarkę. Byłam w totalnym szoku, że kładę się na ten stół, rozmawiam ze swoją koleżanką, która odbiera poród i nagle słyszę płacz dziecka. Nawet nie wiedziałam, co czuję.  

Przez długi czas nie potrafiłam uwierzyć w to, że mam w domu moje dziecko, o które tak długo się staraliśmy. Z jednej strony czułam szczęście, a z drugiej obwiniałam się, że może nie nadaję się na mamę, że nie mam pokarmu, że mam tyle lat, a nic mi nie wychodzi.  

Wszyscy mówili mi "Masz duży  biust, nie będziesz miała problemów z karmieniem". To też na mnie wpływało źle, bo co z tego, że mam duży  biust, jak nie mam w nim w ogóle pokarmu. Siedziałam z profesjonalnym laktatorem wypożyczonym z kliniki i uzbierało się tylko pół buteleczki. To było straszne. Wszyscy podkreślają, że mleko matki jest najlepsze, ale co jeśli tego mleka nie ma? Mleko modyfikowane też jest mlekiem, a ja karmię dziecko, jak mogę. 

Moja mama wtedy powiedziała mi, że z każdą kolejną godziną, z każdą kolejną przepłakaną nocą i z każdym kolejnym dniem, będę kochać Kiarę coraz bardziej, nabiorę większej pewności siebie i jeszcze bardziej poczuję, że jestem mamą. Miała rację. 

Karolina i KiaraKarolina i Kiara archiwum prywatne

Jak twoim zdaniem otoczenie powinno wspierać mamy, które leczą niepłodność? 

Jeżeli ma się rodziców, którzy akceptują taką metodę zachodzenia w ciążę, to już jest sukces. Bo często zdarza się wręcz przeciwnie. Przykładowo na Instagramie jest mnóstwo kont kobiet, które mówią o leczeniu niepłodności, ale nie pokazują twarzy. Dziewczyny nie chcą być oceniane. Nie chcą, żeby ktoś im zadawał setki tysięcy pytań, albo żeby im doradzał.

Strasznymi momentami są komentarze na spotkaniach rodzinnych: "No jak to? Kiedy w końcu?", "A co, nie potraficie? Może wam pomóc?". Informacje o tym, że ktoś z rodziny lub znajomych spodziewa się dziecka, też nie pomagają. Ja mogę widzieć 100 kobiet w ciąży i mnie to nie rusza, a jak zobaczę kolejną, to się rozpłaczę. 

Mamy prawo do każdej emocji. Jak każda mama czasem powiem, że mam momentami dość, bo Kiara ma tyle energii, że padam i nie daję sobie rady. Dostaje wtedy mnóstwo wiadomości. A dziewczyny obwiniają się o to, że nie mają prawa powiedzieć, że jest im ciężko czy źle, bo od razu słyszą: "Ale jak to? Chciałaś mieć dziecko, to co teraz narzekasz?". 

Wsparcie powinno polegać na tym, że ktoś jest, nie ocenia  i słucha uważnie drugiej strony oraz tego, jakiej pomocy potrzebuje, bez nachalnego zaglądania "do łóżka".  

Więcej o:
Copyright © Agora SA