Pod koniec października 32-letnia Kelsey Townsend z Wisconsin w USA i jej mąż Derek zachorowali na koronawirusa. Derek czuł się źle przez dwie doby, ale szybko zaczął dochodzić do siebie, za to stan jej żony z dnia na dzień się pogarszał. Kelsey była w 39. tygodniu ciąży. Kiedy trafiła do szpitala w stanie krytycznym, lekarze nie zastanawiali się długo - natychmiast wprowadzili Kelsey w śpiączkę farmakologiczną i wykonali cięcie cesarskie. W ten sposób 4 listopada na świat przyszła Lucy, czwarte dziecko państwa Townsend.
Lucy urodziła się zdrowa, ale jej tata nie mógł jej zabrać do domu, ani nawet zobaczyć, bo obowiązywała go kwarantanna z racji przebytego koronawirusa. Dopiero kilka dni później dziewczynka pojechała do domu, gdzie czekało na nią rodzeństwo. Derek nie mógł zobaczyć żony, a jej stan wciąż określano jako krytyczny. Ostatecznie została przewieziona do innego szpitala, gdzie przez 75 dni była podłączona do respiratora. Wtedy okazało się, że jej płuca są tak zniszczone, że konieczny będzie ich przeszczep. Aby mógł się odbyć, Kelsey musiała odzyskać siły na tyle, żeby była w stanie ustać przy łóżku. Ciężko pracowała i w końcu osiągnęła ten cel.
Gdy Kelsey kwalifikowała się już do operacji przeszczepu płuc nagle, niespodziewanie jej organizm zaczął się regenerować. 27 stycznia kobieta opuściła szpital i wróciła do domu. Wtedy poznała swoją córeczkę, dopiero trzy miesiące po narodzinach dziecka mogła je wziąć w ramiona. Kelsey nie odzyskała jeszcze pełni sił, wciąż towarzyszy jej butla z tlenem, ale z dnia na dzień czuje się coraz lepiej. Lekarze nie wykluczają, że będzie w stanie normalnie funkcjonować.
xx