Klaudia Kolasa, edziecko.pl: Od początku wiedzieliście, że chcecie być rodziną wielodzietną?
Beata, mama pięciorga dzieci: Od początku chcieliśmy być wyjątkową rodziną. W naszych rozmowach, planach przewijało się troje dzieci, jednak sama wielodzietność nie była głównym celem. Chcieliśmy stworzyć szczęśliwą rodzinę, a z czasem pojawiło się pragnienie, by to była duża, szczęśliwa rodzina.
Zostałam mamą w wieku 24 lat. Wydawało mi się, że dużo wiem, ale każdego dnia uczyłam się macierzyństwa od podstaw. Odkryłam, jakie jest niepowtarzalne i nieprzewidywalne. Jednocześnie wchodziłam w to macierzyństwo bez jakiejś wizji, oczekiwań, z pełną świadomością, że dziecko jest tak małe tylko teraz i trzeba z tego brać jak najwięcej. Jedyne, co mnie zaskoczyło, to to, że nieprawdą jest, że noworodki tylko jedzą i śpią. Mój noworodek jakoś nie był miłośnikiem spania.
Mój pierwszy poród był długi. Od pierwszych regularnych skurczy trwał dwie doby, z czego 16 godzin spędziłam na łóżku porodowym. Były spadki tętna, kroplówki, znieczulenie, które przestało działać w najbardziej bolesnym momencie, a wszystko to uwieńczone porodem siłami natury. Każda kobieta odbiera to i przeżywa indywidualnie. Wiem, że taki poród może być traumą. Ja mam w sobie duszę sportowca. Czułam się, jakbym przebiegła maraton i jeszcze go wygrała. Już na sali poporodowej mówiłam, że jutro mogłabym rodzić kolejny raz. W międzyczasie rozmyślałam, co mogłabym udoskonalić, żeby poprawić wynik. Dwoje kolejnych dzieci urodziłam siłami natury już szybciej i bez znieczulenia. Na własną prośbę.
Wszystkie nasze dzieci mają mniej niż 10 lat. Syn dziewięć lat, córka siedem, syn cztery i córka i syn dwa lata. Wiadomość o czwartej ciąży była radosna, wymodlona, spodziewana. Mieliśmy dwóch synów i córkę i chcieliśmy jeszcze jedną córkę dla zachowania równowagi. Zaskoczeniem była wiadomość, że jest to ciąża bliźniacza. Nikt wcześniej w naszej rodzinie nie wydał na świat bliźniąt.
Początki tej ciąży były trudne, niepewne. Nie wiedziałam od początku, że jest mnoga. Więc kiedy w obliczu zagrożenia dowiedziałam się, że jest dobrze i że są to dwa serduszka, to było dużo uczuć jednocześnie. Czułam przede wszystkim ulgę, jakbym była podwójnie nagrodzona! Czułam się też trochę wyróżniona: daliśmy początek jakiejś historii rodzinnej. Czułam się też rozbawiona, bo mój mąż zawsze żartował i na pytanie "kiedy czwarte" odpowiadał "teraz to bliźnięta". Wykrakał. Strachu nie było o to, czy sobie poradzimy, wiedziałam, że tak. Mam to szczęście, że mamy wokół siebie najbliższe nam osoby, które nas wspierają i faktycznie dużo pomogły dodatkowe pary rąk szczególnie na początku. Był za to strach o to, by wszystko było w porządku z dziećmi. W ciąży bliźniaczej bierzesz odpowiedzialność nie za jedno, a za dwa życia. Drżysz podwójnie na badaniach, ale też zbierasz podwójne kopniaczki.
Starsze były zaskakująco niezaskoczone. Do dziś twierdzą, że to ich zasługa, bo oni sobie wymodlili bliźnięta. Zazdrości o młodsze rodzeństwo nie doświadczyliśmy o dziwo nigdy. Raczej zalewające fale miłości, czasem trzeba było pilnować, by przytulasy nie były zbyt intensywne.
Nie wiem, czy to norma u rodzin wielodzietnych, ale po pojawieniu się kolejnego rodzeństwa starsze dzieci bardzo świadomie i dojrzale dawały im przestrzeń. Same tłumacząc, że mama jest najbardziej potrzebna tym najmniejszym, bo musi przewinąć, nakarmić, ululać. To przychodziło w parze z dumą z samych siebie, jacy są duzi i samodzielni już. I myślę, że było im łatwiej, bo mają siebie nawzajem. W takiej drużynie trudno o nudę.
Największe wyzwanie? Wszystko! Mimo iż byłam już trzykrotną mamą, wiedziałam, że bliźnięta to inny poziom macierzyństwa. Wszystkie czynności podstawowe wymagały dużej organizacji, logistyki, a bardzo często dodatkowej pary rąk. Do tego ogromnym wyzwaniem było dla mnie to, by nie zaniedbać żadnej ze spraw starszych dzieci. Dlatego już tydzień po porodzie siedziałam na widowni na występie córki, a tydzień później na koncercie syna.
W codziennych czynnościach najlepszym rozwiązaniem okazała się rutyna i stały rytm dnia oraz nieoceniona aktywna obecność męża. Najtrudniejsze było jednak trzymanie się planów lekcji starszych dzieci. Zdarzały się dni, kiedy szkoła, zerówka i przedszkole zupełnie się nie pokrywały. Nauczyliśmy się prosić o pomoc. Bywało tak, że jedna osoba odprowadzała któreś dziecko na zajęcia lub do szkoły, a ktoś inny odbierał. Ja też potrzebowałam trochę czasu, zanim stałam się mobilna z bliźniakami. Żeby o niczym nie zapomnieć, do dziś drukujemy sobie planery i wieszamy na lodówce, gdzie zapisujemy zadania na cały miesiąc. Sprawy załatwione wykreślamy. To naprawdę się sprawdza.
Edukacja zdalna zmusiła nas do posadzenia dzieci przed ekranami, czego wcześniej nie praktykowaliśmy. Dzieci radzą sobie świetnie, jednak wymaga to od nas wszystkich dużo samodyscypliny i zapewnienia ciszy i komfortu. Dlatego królestwem zabaw stał się teraz salon. Ale mam nadzieję, że to tymczasowe rozwiązanie.
Nie jesteśmy "tabletowi". Starszy syn przed nauką zdalną korzystał bardzo sporadycznie, od pierwszej klasy miał informatykę, więc musiał poznać komputer. Młodsza córka dopiero w tym roku zaczęła pierwszą klasę i równocześnie wkroczyła w świat Librusa, Teamsów, linków itd.
Nasz czas wolny, którego jest mało, spędzamy bardzo różnie. Czasem organizujemy męskie wyprawy lub babskie wyjścia albo "randki" tylko z jednym dzieckiem. Całą rodziną natomiast chodzimy na spacery lub wyjeżdżamy za miasto. Wyszliśmy z założenia, że niezależnie od tego, ile mamy dzieci, wszystkim chcemy pokazać świat tak samo. Dlatego też chodzimy razem w różne miejsca od pierwszych dni ich życia: czy to do kościoła, czy na zakupy, czy na wesele, czy do restauracji. To ostatnie nie zdarza się jednak bardzo często, bo ja po prostu uwielbiam gotować. Każde większe wyjście to długie przygotowania, chwilowy chaos w przedsionku, ale jest to wykonalne.
Z moim mężem staramy się zachowywać naszą tradycję małżeńskich randek na tyle, na ile mamy możliwość. Wydawać by się mogło, że przy takiej gromadce pobycie tylko we dwoje jest nierealne, ale wtedy z pomocą przychodzą nam dobre dusze z rodziny, które zostają z dziećmi, byśmy mogli gdzieś wyjść sami. A na co dzień tylko nasze są wieczory. Kładziemy dzieci spać, a sami korzystamy z happy hours. Wtedy jest czas na romantyczne kolacje, film czy rozmowy w ciszy.
W naszej dużej rodzinie najbardziej lubię różnorodność. Każdy z nas jest inny, każdy ma inne talenty i zainteresowania, dzięki czemu nigdy nie jest nudno. Bycie w wielodzietnej rodzinie to trochę tak jakby oglądać kilka seriali jednocześnie, pilnując, by nie przegapić odcinka i nie zgubić wątku. Najbardziej lubię ten czas, kiedy robimy coś razem. Święta to właśnie taki szczególny okres.
Grudzień to mój ulubiony miesiąc w roku. Czekam na święta jak dziecko. Lubię te wszystkie bożonarodzeniowe akcenty, dekoracje, filmy, piosenki i kolędy! I myślę, że trochę zaraziłam tym swoje dzieci. Przygotowujemy się zawsze na tyle, o ile mamy możliwości, ale też bez żadnej presji. Nie chcę, byśmy czuli się przytłoczeni, bo czekanie na Boże Narodzenie powinno być radosne. Na ten adwent wymyśliłam, że zbojkotuję trochę czekoladki z okienkami i przygotowałam dzieciom kalendarz adwentowy.
Codziennie wieczorem piszemy z mężem na zmianę list do dzieci. W tym liście kroczymy obok nich, zachęcamy do refleksji nad minionym dniem, zwracamy uwagę na symbolikę Bożego Narodzenia, inspirujemy do wspólnych przygotowań, by jak najlepiej przeżyć ten czas oczekiwania. Wkładamy te listy do torby wraz z jakimś elementem szopki, która w Boże Narodzenie będzie kompletna i pojawi się w niej mały Jezus. Tradycyjnie robimy i dekorujemy wspólnie pierniczki - w tym roku na 14 rąk.
Obowiązkami dzielimy się spontanicznie. Przejmujemy na zmianę opiekę nad najmłodszymi, a wtedy druga osoba robi zakupy, sprzątamy razem, a wieczorami ja odpoczywam, gotując w kuchni. Są też potrawy, do których angażuję dzieci, bo one bardzo lubią, kiedy gotujemy razem. Pozwalam sobie na to, by ubrać choinkę w Mikołajki i dłużej cieszyć się jej widokiem. Mamy sztuczną, więc jest to możliwe. Mamy w naszej rodzinie taką tradycję, że jak przychodziło na świat nowe dziecko, to w pierwsze jego/ jej święta kupowaliśmy i wieszaliśmy pamiątkową bombkę i teraz kiedy ubieramy choinkę, każdy może zawiesić swoją bombkę.
Najświeższa zabawna historyjka, jaką sobie przypominam, jest związana z Mikołajem. Całą rodziną pisaliśmy listy, podpytywałam, co dzieci piszą lub rysują. Wtedy mój czteroletni synek powiedział do mnie: mamo, kupcie mi jakieś Lego Duplo, proszę kupcie! Wtedy o nic nie poproszę Mikołaja, żeby nie zbankrutował!
Dzieci piszą listy, które Mikołaj poddaje weryfikacji. Są też niespodzianki lub coś wspólnego. Jeszcze nie zdarzył nam się nietrafiony prezent... Nawet drobiazgi cieszą.
Najstarszy syn wkroczył już na wyższy poziom wtajemniczenia i bierze czynny udział w pracy Elfa. Jego podpowiedzi są bardzo cenne.
Nie chcieliśmy, żeby dowiedział się przypadkiem lub został uświadomiony przez kolegów. Wyczuliśmy więc odpowiedni moment i sami opowiedzieliśmy mu o tym. Kiedyś napisał, że chciałby być Mikołajem i obdarowywać innych. Nawiązaliśmy do tego, mówiąc, że każdy może być św. Mikołajem i że w jego imieniu działamy my. Ja sama jako dziecko odkryłam na zdjęciach ze świąt, że Mikołaj ma dłonie mojej babci i taki sam pasek.
Czasem żartuję sobie, że miałam anielską cierpliwość, a potem urodziłam dzieci. Co ja mogłam wiedzieć o cierpliwości przed dziećmi? Każdy człowiek ma jakieś limity i gdy zbliżam się do swoich, to po prostu informuję otoczenie: uwaga, moja cierpliwość jest już na wyczerpaniu. Poza pięknymi chwilami każdego dnia przewijają się też małe lub większe dramaty, spory czy smutki. Rozstrzygamy je na bieżąco, żeby rzeka mogła płynąć dalej.
Ja myślę, że choć w dużej rodzinie każdego dnia jest większa szansa na te trudniejsze chwile, to też automatycznie mamy większą grupę wsparcia. Bo rodzina to drużyna, to firma, w której każdy jest ważny i potrzebny. Kiedy mam gorszy dzień czy jakieś zmartwienie, to ja nie potrafię tego ukrywać. Nie chowam się, nie płaczę w poduszkę. Mówię otwarcie o swoich uczuciach. Dzieci tez muszą widzieć, że życie to nie bańka mydlana, że bywa różnie, ale najważniejsze to trzymać kurs. A dziecięce przytulasy i buziaki są naprawdę terapeutyczne i dodają skrzydeł.
Wielodzietność nie byłaby udana bez aktywnej obecności męża. Wzajemnie się wspieramy, wymieniamy obowiązkami. Przykładowo mój mąż dużo lepiej radzi sobie z usypianiem maluchów niż ja. Bardzo często zdarza się też, że z chęcią zostaje w domu z całą piątką, abym ja mogła gdzieś wyjść: na zakupy, do kina z siostrą czy po prostu miała chwilę dla siebie. Kiedy dzieci były malutkie, ja ogarniałam noce, a on przejmował je podczas poranków, żebym ja mogła odespać. Bo wielodzietna jest cała rodzina, a nie tylko mama.
Ja zwykle nie daję rad, dopiero gdy jestem poproszona, dzielę się moim doświadczeniem, ale zaznaczam, że nigdy nie ma dwóch takich samych sytuacji i jedynego słusznego rozwiązania. To, co u mnie działa, u kogoś innego może okazać się nieodpowiednie. Co do samej wielodzietności nigdy nie zachęcam, polecam, ale nie zachęcam.
Bo mam świadomość tego, że wielodzietność nie jest dla każdego. Za wszystkimi radościami i uśmiechami kryje się ogrom pracy, obowiązków i trosk. Jeśli jednak już wsiądziesz do tego pociągu, to będzie wspaniała podróż. Finanse to często tylko najprostsza, ale nie najważniejsza wymówka. Przecież wiele rodzin tym też tłumaczy odkładanie decyzji nawet o drugim dziecku. Wystarczy, że rozsądnie gospodaruje się wydatkami, by osiągnąć poczucie, że nie ma się ani za dużo, ani za mało. Rodzina to inwestycja, a duża rodzina, to duża inwestycja.